Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/255

Ta strona została przepisana.

wozu, a zatem i do Jana Oulliera. Gdy byli już tylko w odległości jakich dwudziestu kroków od niego, Jan Oullier, siedząc ciągle pod wozem, uczepił się rękoma osi a nogami drągów przednich i tak zawisł bez ruchu. Strzelcy, zbliżywszy się tuż do wozu, obejrzeli go uważnie, z wysokości siodła, ale, nie widząc nic, co mogłoby wzbudzić w nich podejrzenie, podążyli w dalszą drogę.
Kolumna była w owej chwili na brzegu trzęsawiska. Wdowia przeszła naprzód, potem generał, potem strzelcy, za strzelcami dążyła piechota.
W chwili, gdy kolumna docierała do stóp zbocza, huk, podobny do grzmotu, stoczył się ze szczytu, na który żołnierze wejść mieli; ziemia zadrżała pod ich nogami, a z wysokości wzgórza runął, jakby lodozwał, z szybkością pioruna.
— Na bok! — krzyknął Dermoncourt głosem, który panował nad tym całym straszliwym hukiem.
I, chwytając wdowę za ramię, dał ostrogę koniowi, który skoczył i rzucił się w krzaki. Generał zatroszczył się przedewszystkiem o swoją przewodniczkę — na razie ona była mu najcenniejsza. Oboje zostali uratowani.
Ale żołnierze, w większej części, nie mieli już czasu wykonać rozkazu zwierzchnika. Obezwładnieni osobliwym hukiem, nie wiedząc, z jakim nowym wrogiem mają do czynienia, oślepieni ciemnością, czując, że otacza ich zewsząd niebezpieczeństwo, pozostali na środku drogi, i wóz, zepchnięty na zbocze przez Jana Oullier’a, wpadł między nich, zabijając tych, którzy znaleźli się pod jego kołami, raniąc tych, których zasypał szczątkami swoimi.
Chwila osłupienia nastąpiła po tej katastrofie; lecz wnet rozległ się silny głos Dermoncourt’a: