— Panie margrabio — rzekł Petit-Pierre, głosem niezwykle wzruszonym — przysięgam panu, że księżna de Berry, gdyby miała choćby tylko łupinę orzecha na swoje usługi, przepłynęłaby morze, by stanąć pod sztandarem, który Charette niósł ręką taką waleczną i taką szlachetną; przysięgam, że dzisiaj przybędzie, jeśli nie zwyciężyć, to przynajmniej umrzeć wraz z tymi, którzy powstaną, by bronić praw jej syna!
Tyle było energii w tych słowach, niezwykłych w ustach wieśniaka szesnastoletniego, że margrabia Souday spojrzał na swojego interlokutora z głębokiem zdumieniem.
— Kimże jesteś, młodzieńcze, a raczej dziecię — spytał, ulegając zaciekawieniu — kimże jesteś, że mówisz w ten sposób o postanowieniach jej królewskiej wysokości i ręczysz za jej czyny?
— Zdawało mi się, panie margrabio, że panna de Souday, przedstawiając mnie, raczyła panu powiedzieć moje nazwisko.
— Słuszna uwaga, panie Petit-Pierre — rzekł margrabia zmieszany. — Przepraszam stokrotnie! ale — dodał, zwracając się z coraz większą uwagą do swego interlokutora, przypuszczał teraz bowiem, że jest to syn jakiego wybitnego dygnitarza — czy nie byłoby niedyskretnie zapytać o pańskie zdanie w sprawie powstania? Jakkolwiek jesteś pan jeszcze bardzo młody, niemniej mówisz tak rozsądnie, że nie taję, iż radbym zdanie to usłyszeć.
— Wyjawię je tem chętniej pan margrabiemu, że jest prawie takie samo, jak zdanie pana.
— Istotnie?
— Według mego zdania zatem, stało się bardzo źle, panie margrabio, że nie mogliśmy wyruszyć z naszych
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/270
Ta strona została skorygowana.