— Powiedziałeś mi sam, margrabio, żeś nie wychodził.
— No, to co?
— Tymczasem koń pański, i to koń ulubiony, o ile mi mówiła ładniutka dziewczyna, która odebrała mi cugle mojego wierzchowca, ulubiony koń pański tedy, jak przekonałem się w stajni, dokąd poszedłem upewnić się, czy mój Bucefał otrzymał swoją porcyę, był ochlapany błotem po szyję; otóż pan nie powierzyłby swego konia nikomu, tylko człowiekowi, którego pan ceni i poważa.
— Dobrze! Jeszcze jedno pytanie.
— Proszę; chętnie odpowiem.
— Co pana zniewala do przypuszczania, że towarzysz pana de Bonneville’a jest ową dostojną osobą, o której pan wspominał przed chwilą?
— Przedewszystkiem to, że wszędzie i zawsze przepuszczają ją przed innymi i usuwają jej z drogi kamienie.
— A więc pan po nodze poznaje, czy osoba, która przechodzi, jest brunetem albo blondynem, czy też blondynką albo brunetką? będzie to moje ostatnie pytanie, a jeśli pan na nie odpowie...
— Jeśli na nie odpowiem...?
— Nic... Niech pan mówi dalej.
— Otóż, kochany margrabio, zrobiłeś mi ten zaszczyt, że dałeś mi właśnie pokój, który zajmował wczoraj towarzysz pana de Bonneville’a.
— Tak, zrobiłem panu ten zaszczyt; i cóż dalej?
— Zaszczyt, za który jestem panu niesłychanie wdzięczny; a oto ładny grzebyk szyldkretowy; znalazłem go w nogach łóżka. Przyznaj, kochany margrabio, że taki zalotny grzebyczek nie może być własnością małego
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/337
Ta strona została przepisana.