— A więc dalej, w drogę! — rzekł Petit-Pierre; — ale w którą stronę?
— Pójdę przodem — rzekł Bonneville — a skierujemy się na prawo.
Bonneville ruszył tedy naprzód i szedł przed siebie z tą samą rozwagą, co poprzednio. Petit-Pierre dążył za nim. Od czasu do czasu hrabia zatrzymywał się, by rozejrzeć się dokoła i pozwolić wytchnąć towarzyszowi; zawiadamiał go z góry o niespodziankach terenu, jakie czekały ich na drodze, i to ze ścisłością, która wykazywała najdowodniej, jak dobrze znał las Machecoul.
Szli od dziesięciu minut w milczeniu, gdy nagle Bonneville zatrzymał się i pochwycił za ramię towarzysza, który zapytał, co to znaczy.
— Cicho! proszę mówić bardzo cicho — rzekł Bonneville.
— Dlaczego?
— Czy księżna nic nie słyszy?
— Nie.
— A ja słyszę głosy.
— Gdzie?
— Tam, o jakie pięćset kroków od nas; i zdaje mi się nawet, że poprzez gałęzie widzę czerwony blask.
— Istotnie, i ja widzę również.
— Co to może być, do dyabła?
— Może węglarze.
— Nie: teraz nie ich pora, w tych miesiącach nie eksploatują swoich wyrębów, a nawet gdybyśmy byli pewni, że to węglarze, to jeszcze nie chciałbym się im powierzyć; nie mam prawa, będąc przewodnikiem Petit-Pierre’a, narażać go na niespodzianki.
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/351
Ta strona została przepisana.