trzonemi, z uchem wytężonem, czekał, usiłując, pochwycić w przelocie najlżejszy szelest.
Przez pięć minut, oprócz głuchego szmeru, dobiegającego z tej samej strony, co blask, nie słyszał nic. Nagle rżenie konia rozległo się w lesie — Petit-Pierre zadrżał.
W tejże samej prawie chwili usłyszał lekki szelest w zaroślach, a przed nim stanął cień: był to Bouneville.
Bonneville, który nie widział Petit-Pierre’a, przytulonego do pnia drzewa, zawołał nań dwukrotnie.
Petit-Pierre poskoczył ku niemu.
— Baczność! baczność! — rzekł Bonneville, pociągając za sobą Petit-Pierre’a.
— Co się stało?
— Niema ani chwili czasu do stracenia! Prędzej! prędzej!
Poczem, biegnąc, opowiadał:
— Biwak strzelców. Gdyby byli tylko sami ludzie, byłbym mógł ogrzać się przy tem samem ognisku, co oni, i nie byliby mnie zobaczyli, ani słyszeli; ale koń mnie poczuł i zarżał.
— Słyszałem go.
— Wobec tego Petit-Pierre rozumie... Ani słowa! Trzeba uciekać co tchu.
I istotnie, nie mówiąc słowa, Bonneville i Petit-Pierre przebiegli z jakie pięćset kroków po drodze, którą na szczęście znaleźli. Poczem Bonneville przystanął i rzekł:
— A teraz proszę odpocząć.
Gdy Petit-Pierre odpoczywał, Bonneville usiłował się zoryentować.
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/353
Ta strona została przepisana.