nogę towarzysza. Pochwycił ją i, z zamętem w głowie, cały drżący, nie zdając sobie sprawy z nader niemiłej pozycyi, w jakiej trzymał tego, którego ocalał, niebawem dotarł do brzegu strumienia, który, na szczęście, był równie wązki jak głęboki.
Petit-Pierre był, jak martwy. Bonneville złożył go na suchych liściach, poczem przemawiał do niego, wzywał go, potrząsał nim. Ale Petit-Pierre leżał milczący i bez ruchu. Hrabia Bonneville wyrywał sobie włosy z rozpaczy.
— Och! to moja wina, to moja wina! — szeptał. — Boże, karzesz mnie za moją pychę! Przeceniłem swoje siły, zaręczyłem za jego bezpieczeństwo. Boże, oddam życie za jedno jego westchnienie, za jeden oddech jego.
Świeże powietrze nocne bardziej przyczyniło się do wskrzeszenia Petit-Pierre’a, niż wszelkie zawodzenia Bonneville’a; po kilku minutach otworzył oczy i kichnął.
Bonneville, który był u szczytu rozpaczy i przysięgał, że nie przeżyje tego, którego śmierci był przyczyną, wydał okrzyk radości i padł na kolana przed Petit-Pierre’m dosyć już przytomnym, żeby zrozumieć ostatnie wyrazy młodzieńca.
— Bonneville — rzekł Petit-Pierre — nie powiedziałeś mi: „Na zdrowie“; dostanę napewno kataru.
— Żyje! żyje! — wołał w uniesieniu radości Bonneville.
— Tak, żyje i to dzięki tobie, hrabio.
— Ale cały przemoczony, mój Boże!
— Tak; zwłaszcza buciki mam pełne wody. Bonneville, jak to ścieka, ścieka bardzo nieprzyjemnie.
— I niema ognia! niema sposobu rozpalenia go!
— To nic! rozgrzejemy się, idąc. Mówię w liczbie
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/360
Ta strona została przepisana.