— Czy nie powinnyby raczej, gdyby Bóg był sprawiedliwy, spadać na głowy tych, którzy są ich przyczyną? — odparła wdowa głuchym głosem, na którego dźwięk młoda chłopka zadrżała.
— Nienawidzicie nas tedy bardzo? spytała.
— Och! tak, nienawidzę was! — odparła wdowa. — Jakże pani chce, żebym was kochała?...
— Niestety! rozumiem, tak, śmierć waszego męża...
— Nie, pani nie rozumie — rzekła Maryanna, potrząsając głową. — Nie, to nie dlatego, że człowiek, który od lat piętnastu był całem mojem życiem, spocznie jutro w ziemi; nie dlatego, że, dzieckiem będąc, patrzyłam na rzezie w Légé, że widziałam, jak pod cieniem waszego białego sztandaru zarzynano moich najbliższych, których krew tryskała aż na moją twarz; nie dlatego, że przez lat dziesięć ci, którzy walczyli za waszych przodków, prześladowali moich, palili ich domy, pustoszyli ich pola; nie, powtarzam, nie dlatego was nienawidzę.
— A więc dlaczego?
— Dlatego, że grzechem bezbożnym wydaje mi się;, iżby jedna rodzina, jedna rasa zajmowała miejsce Boga, jedynego naszego Pana na ziemi; żeby utrzymywała, iż wszyscy zostaliśmy dla niej stworzeni; żeby przypuszczała, że naród katowany nie ma prawa obrócić się na łożu boleści, na którem jest rozpięty, jeśli poprzednio nie otrzymał od niej pozwolenia! A pani jest z tej rodziny samolubnej, pani jest z tej rasy absolutnej i dlatego nienawidzę pani!
— A jednakże daliście mi schronienie; jednakże stłumiliście ból, żeby zaopiekować się troskliwie nietylko mną, ale i tym, który mi towarzyszy; osłoniliście mnie własną odzieżą; daliście memu towarzyszowi
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/380
Ta strona została przepisana.