Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/453

Ta strona została przepisana.

— Masz tobie! — zawołał Michał, zarzuciwszy siodło na grzbiet konia — oba popręgi pękły na tej samej wysokości.
— Powiedz pan raczej, że są poprzecinane — rzekł Petit-Pierre. — To sztuczka pańskiego szatańskiego Courtin’a i nie zapowiada nam nic dobrego. Poczekaj-no, baronie, i spojrzyj w tę stronę...
Michał, którego Petit-Pierre schytał za ramię, zwrócił oczy w kierunku, wskazanym przez niego, i ujrzał w odległości ćwierć mili w dolinie trzy czy cztery ogniska, płonące śród ciemności.
— To biwak — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ten dureń ma podejrzenia, a ma je niewątpliwie, ponieważ droga jego prowadzi mimo tego biwaku, naśle na nas powtórnie czerwone spodnie.
— Czy pani sądzi, że, wiedząc, iż ja, pan jego, jestem z panią, będzie śmiał...
— Po tem, co zaszło, przypuszczam wszystko, panie Michale.
— Ma pani słuszność i nie należy liczyć na szczęśliwy przypadek.
— W takim razie dobrze byłoby zejść z drogi.
— Myślałem właśnie o tem.
— Ile czasu będzie trzeba, żebyśmy piechotą dotarli do miejsca, gdzie margrabia, czeka na nas?
— Godzinę co najmniej; to też nie mamy czasu do stracenia... Ale co pocznie, my z koniem margrabiego? Nie będzie przecież przesadzał żywopłotów.
— Zarzućmy mu cugle na szyję; powróci do swojej stajni, a jeśli nasi przyjaciele zatrzymają go w drodze, zrozumieją, że zdarzył nam się jakiś wypadek i wyruszą nas szukać... Ale cicho!