— Teraz — odezwał się Petit-Pierre — — niech mu pan zdejmie uzdę i cugle, żeby karku nie skręcił, i niech go pan puści.
Koń, zaledwie poczuł zupełną swobodę, zarżał, raz jeszcze wstrząsnął wściekle grzywą i ogonem, poczem popędził, jak wicher, pozostawiając za sobą smugę iskier.
— Brawo! — zawołał Petit-Pierre. — A teraz podnieś pan siodło i ukryjmy się, co tchu.
Przeszli przez żywopłot, Michał, ciągnąc za sobą siodło i cugle. Tu przykucnęli i wytężyli słuch. Słyszeli jeszcze odgłos kopyt konia galopującego po kamieniach.
— Czy pani słyszy? — zapytał banon zadowolony.
— Słyszę; ale nie sami słuchamy, panie baronie — odparł Petit-Pierre — a oto echo!
Istotnie, hałas, jaki baron Michel i Petit-Pierre usłyszeli od strony, w której znikł Courtin, zamieniał się w jakiś tłumny huk, który zbliżał się ustawicznie i w dwie minuty później kilkunastu strzelców, w pełnym galopie dążąc za odgłosem wściekłego rżenia uciekającego konia margrabiego Souday’a — przemknęło; jak burza, o dziesięć kroków od ukrytych za żywopłotem Petit-Pieire’a z towarzyszem.
W miarę, jak jeźdźcy się oddalali, Petit-Pierre i ba-