pastnik, widząc, że Michał nie może już szkodzić, rzekł swoim dwom pomocnikom:
— Rozstrzelajcie mi tego chłopa! a jak skończycie z nim, uprzątniecie i tego.
— Ale — odważył się spytać Petit-Pierre — jakiem prawem zatrzymujecie nas w ten sposób?
— Prawem tego — odparł mężczyzna, wskazując karabin, który niósł na ramieniu. — Dlaczego? Dowiecie się za chwilę. Związać mi mocno tego jegomościa ze szpicrózgą, a tego — dodał z pogardą, wskazując Petit-Pierre’a — nie warto: zdaje mi się, że pójdzie za nami bez trudności.
— Ale wreszcie, dokąd nas prowadzicie? — zapytał Petit-Pierre.
— Oho! jesteś bardzo ciekawy, młody przyjacielu odparł mężczyzna.
— Ale jednak?...
— Do kroćset! ruszaj naprzód, jeżeli tak ci zależy na tem, żeby wiedzieć. Zobaczysz niebawem na własne oczy.
I mężczyzna, wziąwszy Petit-Pieire’a pod rękę, wciągnął go w gęstwinę, gdzie dwaj pomocnicy napastnika wepchnęli też opierającego się jeszcze Michała.
Szli tak przez dziesięć minut, poczem dotarli do polanki, którą znamy, jako siedzibę Jakóba, wodza królików; on to bowiem, chcąc święcie dotrzymać przyrzeczenia, danego Aubin’owi, zatrzymał dwóch pierwszych podróżnych, których mu zasłał przypadek, i jego to strzał z pistoletu wywołał popłoch w całym obozie buntowników, jak widzieliśmy przy końcu jednego z rozdziałów poprzednich.