Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/460

Ta strona została przepisana.

— O! Boże! — zawołał, widząc krew, ściekającą z ramienia na dłoń — pan jest ranny?
— Zdaje mi się, księ... pa...
— Na miłość boską, do nowego rozkazu, Petit-Pierre, proszę pamiętać bardziej niż kiedykolwiek! Czy pan bardzo cierpi?
— Nie; zdawało mi się, że uderzono mnie kijem w ramię, a teraz mam rękę zupełnie zesztywniałą.
— Spróbuj pan ją poruszyć.
— W każdym razie niema nic złamanego. O... proszę spojrzeć!
Istotnie poruszył ręką dosyć łatwo.
— Tem lepiej! Dzięki temu zdobędzie pan szturmem serce ukochanej, a gdyby pańskie szlachetne postępowanie nie wystarczyło, przyrzekam poparcie i mam powody do przypuszczania, że będzie ono skuteczne.
— Cokolwiek Petit-Pierre rozkaże mi po takiem przyrzeczeniu, choćby chodziło o porwanie bateryi ze stu armat, rzuciłbym się na oślep na redutę. Ach! gdyby Petit-Pierre zechciał pomówić z margrabią Souday’em, byłbym najszczęśliwszy z ludzi!
— Proszę nie gestykulować tak zapamiętale; to przeszkodzi zatamowaniu krwi. Zdaje się tedy, że pan szczególniej obawia się margrabiego. Pomówię więc z tym strasznym margrabią, jakem... Petit-Pierre; a teraz pomówmy o naszych sprawach, dopóki zostawiają nas w spokoju. Gdzie jesteśmy i kto są ci ludzie?
— Wydaje mi się, że to szuanie — odparł Michał.
— Szuanie, którzy zatrzymują nieszkodliwych podróżnych. To niepodobna.
— A jednakże już nieraz tak bywało.
— Ale co oni z nami zrobią?