Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/479

Ta strona została przepisana.

my o dwieście kroków przed sobą jednego człowieka, a o dwieście kroków za sobą drugiego.
— Ale któż to odpowiada naszemu wywiadowcy ze straży przedniej?
— Chłopi, których chaty ciągną się wzdłuż drogi. Niech pan uważa, gdy pan będzie przejeżdżał mimo jednej z tych chat; ujrzy pan otwierające się małe okienko, przez które wysunie się głowa mężczyzny i tak zostanie nieruchoma, jak z kamienia, a zniknie dopiero, gdy nas straci z oczu. Gdybyśmy byli żołnierzami z jakiej załogi okolicznej, człowiek, któryby patrzył na nas, przejeżdżających, wyszedłby niezwłocznie tylnemi drzwiami; następnie, gdyby było gdzie w okolicy jakie zebranie, zostałoby uprzedzone wczas o zbliżaniu się kolumny, która mogłaby je zaskoczyć. — Tu wódz wandejski uwiał. — Słuchaj pan — dodał.
Obaj jeźdźcy zatrzymali się.
— Zdaje mi się, że słyszałem tylko krzyk naszego wywiadowcy — rzekł podróżny.
— Właśnie; żaden krzyk mu nie odpowiedział.
— A to znaczy?...
— Że żołnierze są w pobliżu.
Na te słowa popędził konia kłusem, a podróżny za nim. Prawie w tej samej chwili usłyszeli odgłos przyśpieszonych kroków: człowiek, sprawujący straż za nimi, doganiał ich co sił starczyło. Na rozdrożu zastali tego, który ich wyprzedzał — stał nieruchomy i niepewny. Ponieważ nie odpowiedziano mu ani z jednej strony, ani z drugiej, przeto nie wiedział, którą ruszyć drogą. Obie zresztą prowadziły do tego samego celu — tylko lewa była nieco dłuższa od prawej.