Po krótkiej naradzie wodzą i przewodnika, ten ostatni wszedł na ścieżkę ze strony prawej, gdzie niebawem podążyli za nim: wódz wandejski i podróżny, pozostawiając na miejscu, które opuszczali, czwartego towarzysza; ten zaś w pięć minut później poszedł ich śladami. Ujechawszy ze trzysta kroków, dwaj rojaliści ujrzeli swego wywiadowcę, stojącego w miejscu i dającego im ręką znaki, które nakazywały milczenie. Poczem padło szeptem słowo:
— Patrol!
Istotnie, dobiegał teraz z dala odgłos regularnych kroków maszerującego wojska; to jedna z kolumn latających generała Dermoncourt’a sprawowała straż nocną. Nagle wywiadowca zwrócił uwagę wodza wandejskiego, dając mu’znak. Dzięki przelotnemu promieniowi księżyca, który już znikł za chmurami, chłop dostrzegł błysk bagnetów i palcem wskazywał wodzowi i podróżnemu kierunek, w którym mieli się udać. Droga, na której się znajdowali, ciągnęła się, jak przeważnie drogi ówczesne w Wandei, między dwoma wysokimi stokami. Żołnierze, chcąc uniknąć wody, płynącej zwykle na tych drogach po obfitych deszczach — zamiast maszerować ścieżką, weszli na jeden ze stoków i dążyli z drugiej strony naturalnego płotu, który się ciągnął po lewej stronie podróżnych.
Idąc tą drogą, musieli przejść o dziesięć kroków od dwóch jeźdźców i dwóch piechurów, ukrytych w głębiach ścieżki między stokami. Gdyby jeden z dwóch koni zarżał, podróżni zostaliby jeńcami, ale zwierzęta, jak gdyby zrozumiały niebezpieczeństwo, zachowały się równie cicho, jak ich panowie, a żołnierze poszli dalej, nie domyślając się, mimo kogo przechodzili. Gdy odgłos
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/480
Ta strona została przepisana.