Około godziny szóstej wieczorem, żołnierze, którzy stanowili niewielką załogę, siadywali zwykle przed domem, na stęporach do ubijania ziemi, pozostawionych pod ścianami. Było to ulubione miejsce ich siesty, gdzie rozkoszowali się dobroczynnem ciepłem, jakie zsyła zachodzące słońce, i wspaniałemi perspektywami iskrzącego się w dali jeziora Grand-Lieu, którego powierzchnia, zabarwiona promieniami słonecznymi, podobna bywała o tej porze do olbrzymiego zaróżowionego całunu. U stóp żołnierzy wiła się droga do Nantes, podobna do szerokiej wstęgi śród zieleni, która, o tej porze roku zaścielała równinę. Musimy wyznać, że nasi bohaterowie w czerwonych spodniach stokroć więcej uwagi zwracali na to, co się działo na tej drodze, niż na przepych widowiska, jakie przed nimi roztaczała przyroda.
— Patrzcie! — odezwał się naraz jeden z żołnierzy — a to co tam idzie?
— Dudarz i zmierza, do nas — rzekł inny.
— Co, to dudarz? — wtrącił trzeci. — Tobie — zdaje się chybia, że jesteś jeszcze w Bretanii? Dowiedz-że się, że tutaj niema dudarzy.
— A więc cóż on niesie na plecach, jeśli nie swój instrument?
— Istotnie, to jest, jego instrument — zapewnił czwarty żołnierz — ale tym instrumentem jest katarynka.
— Dziwna katarynka! — odparł pierwszy. — A ja ci mówię, że to jego sakwa; przecież po mundurze widzisz, że to żebrak.
— Aha! sakwa, która ma oczy i nos, jak ty! Przypatrz-że się!
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/528
Ta strona została przepisana.