Przez chwilę zdawało się, ze łaskawe nieba skłonne są niezwłocznie ciekawość jego zaspokoić; albowiem, gdy ruszył w drogę, dążąc do domu, o pięćset kroków mniej więcej od miejsca, w którem rozegrała się scena między nim a młodęmi pannami, spotkał człowieka w bluzie, w wielkich kamaszach skórzanych, który miał przewieszony przez ramię róg myśliwski i strzelbę, a w ręku trzymał bat.
Człowiek ten szedł szybko i był widocznie w najgorszym humorze.
Był to widocznie dojeżdżacz, który szukał młodych dziewcząt.
To też młodzieniec, przybierając najuprzejmiejszy wyraz twarzy i uśmiech najgrzeczniejszy, zaczepił go słowami:
— Mój przyjacielu, szukacie dwóch panien, nieprawda? jednej na koniu gniadym a drugiej na klaczy depeszowatej?
— Przedewszystkiem nie jestem pańskim przyjacielem, mój panie, skoro pana nie znam; a potem nie szukam dwóch panien, szukam moich psów — odparł brutalnie człowiek w bluzie — moich psów, które bałwan jakiś odwrócił z tropu wilka, i skierował na ślad zająca, bo go spudłował idyota.
Młodzieniec zagryzł wargi.
Człowiek w bluzie, w którym czytelnicy nasi poznali już niewątpliwie Jana Oullier’a, mówił dalej:
— Tak, widziałem to wszystko z wysokości Benaste’y i byłbym chętnie ustąpił praw swoich do nagrody, jaką mi przeznacza margrabia Souday za dobry wynik łowów, byleby w* tej chwili być o dwie lub trzy długości bata od pleców tego durnia!
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/59
Ta strona została przepisana.