już wszystkie naboje; kosa Trigaud’a pozostała tedy jedyną prawie obroną czterech żyjących jeszcze Wandejczyków, a obroną dotąd skuteczną, albowiem kładła żołnierzy pokotem, tak, że nie śmieli już zbliżać się do strasznego żebraka.
Naraz Trigaud, zamierzając się końcem szpady na jeźdźca, rzucił kosą niezręcznie, tak, że padła na kamień i prysnęła w kawałki. Siła rzutu była taka niesłychana, że olbrzym, odruchem, padł na kolana, rzemień, przytrzymujący Aubin’a pękł i kaleka potoczył się ku żołnierzom.
Grzmiące, radosne: hurra! powitało ten przypadek, który oddawał groźnego żebraka w ręce wrogów, i już gwardzista narodowy podniósł bagnet, żeby nim przebić Aubin‘a, gdy Berta, dobywając pistolet z za pasa, strzeliła do żołnierza, i to tak celnie, że runął na kalekę.
Trigaud podniósł się ze zwinnością, o którą nikt nie posądzałby człowieka tego wzrostu i tej wagi; rozłąka z Aubin’em, niebezpieczeństwo, jakie temuż groziło, potęgowały w dziesięćkroć siłę olbrzyma; rękojeścią kosy zabił jednego żołnierza, zgruchotał żebra drugiemu; kopnięciem nogi odrzucił o dziesięć kroków zwłoki gwardzisty narodowego, który padł na jego przyjaciela i, porwawszy tego ostatniego na ręce, jak mamka dziecko, które karmi, stanął niebawem przy Bercie i Jakóbie pod rusztowaniem.
Aubin Krótka-Radość, leżąc na bruku, wodził dokoła wzrokiem bystrym człowieka, któremu grozi śmierć, i który usiłuje rozpoznać, z jakiej strony nadejdzie pomoc; naraz oczy jego zatrzymały się na rusztowaniu
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/594
Ta strona została przepisana.