Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/619

Ta strona została przepisana.

zgaśnie sam przez się. Na krzyki żołnierzy odpowiedzieli strzelaniną piekielną, a dwie trąby nie przestawały ani na chwilę rozbrzmiewać wesołą melodyą wojenną.
Gdy pluton, złożony z pięćdziesięciu żołnierzy, zasilił szeregi obiegających, komendant rozkazał zabębnić do szturmu i żołnierze, na wyścigi, rzucili się na zamek. Tym razem dotarli do drzwi, które saperzy zaczęli wyłamywać. Wodzowie rozkazali Wandejczykom, znajdującym się na parterze, iść na pierwsze piętro; połowa, oblężonych podtrzymywała strzelaninę, druga połowa zaś wyjmowała tafle posadzki, tak, że gdy żołnierze wtargnęli do wnętrza, zostali przyjęci gradem kul, spadających z pomiędzy belek sufitu, co zmusiło ich do odwrotu po raz czwarty.
Wówczas wódz batalionu rozkazał, by uczyniono na parterze tak samo, jak na strychu. Żołnierze wrzucili przez okna do wnętrza zamku pęki chróstu i suchego drzewa, a potem kilka zapalonych pochodni i w ciągu dziesięciu minut Wandejczycy mieli jednocześnie ogień nad głową i pod nogami.
A mimo to nie ustawali w walce! Błysk strzałów przecinał obłoki dymu, które wydobywały się z każdego okna; wszelako ta strzelanina była raczej zemstą rozpaczy, niż walką obrony; nieprawdopodobnem wydawało się, żeby mała załoga uszła śmierci. Ogień objął już belki i pułapy na parterze, które trzeszczały pod nogami Wandejczyków; języki płomieniste zaczynały wydobywać się tu i owdzie z posadzki; dach mógł lada chwila runąć na głowy oblężonych lub też posadzka zapaść się pod ich nogami; — dym ich dusił.