zamienił niebawem wiązki trawy na tyleż ognisk, które Trigaud rozmieścił po kroków dziesięć na przestrzeni stu kroków. Kładł właśnie ostatnią wiązkę, gdy Jan Oullier stanął na dolmenie.
— W drogę! w drogę! — krzyknął — wyprzedzam ich zaledwie o dziesięć minut.
— Tak, ale to pozwoli nam wyprzedzić ich o minut dwadzieścia! — odparł Krótka-Radość, wskazując zarośla, które zaczęły już skręcać się i trzeszczeć, gdy z tuzin słupów dymu wznosił się ku niebu.
— Ten ogień nie rozpali się może dosyć prędko i nie będzie może taki potężny, żeby ich powstrzymać odparł Jan Oullier; poczem, zbadawszy stan atmosfery, dodał: — Zresztą wiatr skieruje płomienie w stronę, w którą my pójdziemy.
— Tak; ale wraz z płomieniami skieruje też dym — odpowiedział Aubin tryumfująco — i na to właśnie liczę; dym osłoni nas tak, że nie będą wiedzieli, ilu nas jest i dokąd zmierzamy.
Jan Oullier, nie mówiąc już słowa, wziął Michała na ramiona, pomimo protestów młodzieńca, utrzymującego, że ma dosyć siły, by pójść piechotą.
— Weź pannę Bertę za rękę — zalecił Aubin Oullier’owi — niech zatka oczy i zaczerpnie powietrza na zapas; za dziesięć minut nie będziemy już nic widzieli i zaledwie zdołamy oddychać. A teraz w drogę!
I Trigaud ruszył naprzód. Istotnie, zaledwie minęło dziesięć minut, zapowiedzianych przez Aubin’a, dziesięć słupów dymu złączyło się i zlało w jeden olbrzymi całun, który rozpościerał się na szerokości trzystu kroków, płomienie zaś zaczynały syczeć groźnie za nimi.
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/633
Ta strona została przepisana.