Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/638

Ta strona została przepisana.

Istotnie, w odległości jakiego tysiąca kroków, na krańcu stoku takiego łagodnego, że prawie niedostrzegalnego, widniało zboże już żółtawe, falujące w obramieniu zieleni.
— Możebyśmy odpoczęli chwilkę — odezwał się Aubin; zdawało się, że odczuwa zmęczenie Trigaud’a.
— Dobrze — odparł Jan Oullier — nabiję broń, a ty rozglądaj się przez ten czas uważnie.
— Do kroćset bomb i kartaczy! — krzyknął nagle Krótka-Radość w chwili, gdy stary Wandejczyk nakładał proch na drugą kulę.
— Co tam? — spytał Jan Oullier, odwracając się.
— W drogę, do stu dyablów! w drogę! Jeszcze nic nie widzę, ale słyszę odgłos, który nie zapowiada nic dobrego.
— Oho! — rzekł Jan Oullier — kawalerya, jaki zaszczyt dla nas! Ruszaj, ruszaj! leniuchu! — dodał, zwracając się do Trigaud’a, który jednym susem przesadził olbrzymi kamień, znajdujący się na drodze, poczem przystanął, usłyszawszy okrzyk bólu, wyrywający się z piersi Jana Oullier’a.
— Co ci się stało? — spytał Aubin, widząc, że Oullier stoi z nogą podniesioną oparty na lufie strzelby.
— Wpakowałem nogę w jakąś dziurę i wykręciłem ją, albo zwichnąłem; nie mogę już postąpić ani kroku. — To mówiąc, Jan Oullier usiłował jednak iść, lecz krzyknął znów i usiadł.
W tej chwili młody oficer strzelców, który miał lepszego konia od innych, ukazał się na wzgórku, w odległości jakich trzystu kroków od zbiegów. Jan Oullier podniósł fuzyę i strzelił, a młody oficer otworzył ramio-