Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/640

Ta strona została przepisana.

Wszelka nadzieja nie była jeszcze zupełnie stracona: pięćdziesiąt kroków zaledwie oddzielało Trigaud’a i Aubin’a od płotu, poza którym ocalenie było tem pewniejsze, że, ufając konnicy, piechota wyrzekła się widocznie pościgu. Ale podoficer strzelców gonił ich tak zawzięcie, że Aubin czuł już gorący oddech konia na swoim karku. Wtem podoficer, chcąc zakończyć ten pościg, stanął w strzemionach i wymierzył taki cios szablą kalece, że byłby mu niewątpliwie rozpłatał głowę, gdyby koń, któremu jeździec niedość silnie zebrał cugle, nie rzucił się w lewo, gdy Trigaud, ruchem instynktownym skoczył w prawo. Broń chybiła tedy i zadrasnęła, tylko z lekka ramię oberżysty.
— Frontem! — krzyknął Aubin Trigaud’owi.
Żebrak obrócił się w mgnieniu oka, jak gdyby postać jego była przytwierdzona do ziemi sprężyną stalową. Koń; mijając Trigaud’a, uderzył go łbem, lecz zachwiać go nie zdołał; w tejże chwili Aubin strzelił że swojej fuzyi myśliwskiej i podoficer przewrócił się, a wierzchowiec poniósł go dalej. Tymczasem reszta jeźdźców zbliżyła się tak, że byli już tylko o kilka długości konia oddaleni od Wandejczyków.
Dwie sekundy wystarczyły Aubin’owi do uświadomienia sobie, jakie szanse ocalenia mógł mu dać punkt, w którym się znajdował. Stali na krańcu równiny Bouaimé, o kilka kroków od rozdroża, gdzie, jak na wszystkich rozdrożach wandejskieh, lub bretańskich, wznosił się krzyż. Ten krzyż kamienny, nawpół strzaskany w swojej szerokości, mógł stać się na krótko schronieniem. Tam też postanowił udać się Aubin, i tam podążył, na jego rozkaz, Trigaud.