zdjął z ramion swoich zwłoki Aubin‘a, ułożył je na kolanach i wpatrywał się w martwe oblicze, ocierając rękawem krew, którą było zalane; łzy, pierwsze, jakie przelewała ta istota, obojętna na wszelkie niedole i nędze życia, potoczyły się strumieniem po licach żebraka.
Potężny huk, dwie nowe rany, głuchy odgłos kilku kul, które przedziurawiły trupa, jakiego Trigaud trzymał w objęciach i tulił do serca, wyrwały go z tej martwoty bólu. Powstał, wyprostował się w całej swojej wysokości, strzelcy zaś, mniemając, że rzuci się na nich, zebrali cugle swoich wierzchowców, a śród ich szeregów przebiegło drżenie.
Ale żebrak nawet na nich nie spojrzał; już o nich nie myślał; rozważał tylko, w jaki sposób zapewnić się, że go nie rozłączą po śmierci z przyjacielem, i skierował się w stronę Maine.
Pomimo ran, pomimo krwi, którą ociekało jego ciało i która lała się istnym strumieniem, Trigaud wyprostowany, pewnym krokiem przybył na brzeg rzeki bez przeszkody, gdyż ani jeden żołnierz nie pomyślał nawet o zatrzymaniu go, stanął w miejscu, gdzie wybrzeże wznosiło się nad tonią czarną, której spokój wykazywał jej głębokość, ucałował trupa biednego kaleki, poczem, trzymając go przytulonego do piersi, zebrał ostatnie siły i rzucił się naprzód.
Woda plusnęła z hałasem pod ciężarem olbrzymiej masy, którą pochłaniała, kłębiła się jeszcze długo w miejscu, gdzie znikł Trigaud z towarzyszem, aż wreszcie uspokoiła się stopniowo, zakreślając wielkie koła, które nikły u wybrzeża.
Jeźdźcy nadbiegli w mniemaniu, że żebrak rzucił
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/643
Ta strona została przepisana.