Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/646

Ta strona została przepisana.

sób przez nieznajomego zupełnie mężczyznę. Mężczyzna ten, lat około trzydziestu, miał na sobie czarne ubranie, krojem zbliżonym do stroju duchownych świeckich. Czoło jego było nizkie, nos zgarbiony, jak dziób drapieżnego ptaka, wargi wązkie, a usta wystające, skutkiem szczególnej budowy szczęki; wystający był również spiczasty podbródek; włosy krucze były jak przylepione do skroni; oczy szare, często zamglone, spoglądały z pod mrugających powiek. Była to fizyonomia jezuity, przeszczepiona na oblicze Żyda.
Nieznajomy kilku słowami rozproszył podejrzenia, z jakiemi Courtin narazie przyjął jego uprzejmość. Udali się razem na obiad do hotelu Saint-Pierre, gdzie zaprosił go nieznajomy; po dwugodzinnej rozmowie w osobnym pokoju, w którym nieznajomy kazał nakryć stół, porozumieli się tak doskonale, że pożegnał się, jak starzy przyjaciele, kilkakrotnem uściśnieniem dłoni, wójt z Logerie zaś, spinając ostrogą konia, ponowił nieznajomemu przyrzeczenie, że nie pozostawi go długo bez wiadomości.
Około godziny dziewiątej wieczorem wójt Courtin jechał w stronę Logerie, pogrążony w rozkosznej zadumie. Przyszłość przedstawiała mu się w barwach różowych. Dzięki słowom nieznajomego, pan wójt widział przed sobą, jak we mgle, błyszczące stosy złota i srebra, po które wyciągał rękę ruchem mimowolnym, uśmiechając się pożądliwie. Pod wpływem tych miłych halucynacyi i wina, którego mu nieznajomy podczas obiadu nie skąpił, ogarnęła Courtin’a rozkoszna senność. Postać jego kołysała się w prawo i w lewo na grzbiecie konia, a gdy zwierzę potknęło się o kamień przydrożny, Courtin pochylił się naprzód i tak siedział, skulony we