wieka, jak wy... Ale — dodała przerażona, spostrzegając teraz dopiero, że jest krwią zbroczony — jesteście ranni?
— Nie — odparł słabym głosem Jan Oullier — to tylko zadraśnięcia... Najgorzej, że mam nogę zwichniętą, i że nie jadłem nic od sześćdziesięciu godzin przeszło. Zabijało mnie osłabienie.
— Boże mój, Boże! ależ czekajcie, niosę właśnie obiad dla ludzi, którzy mi rozrzucają siano na łące; zjecie ich zupę.
To mówiąc, wdowa otworzyła koszyk, wydobyła garnuszek i dała kilka łyków ciepłej zupy Janowi, który czuł, że siły mu wracają, w miarę, jak ciepła strawa przedostawała się do żołądka.
— A!... — odetchnął wreszcie głośno.
— A teraz co poczniecie? — spytała wdowa, siadając naprzeciwko niego — bo przecież czerwone spodnie ścigają was, niema gadania.
— Niestety! — odparł Oullier — jestem zupełnie bezsilny wobec mojej biednej nogi. Mój pan z panienkami nie powróci tak prędko do Souday i będzie miał słuszność; pojadą pewnie znów za morze. Niepodobna mi z tą kulawą nogą ukrywać się w lasach. Trzebaby, widzicie — dodał z westchnieniem — dostać się do Jakóba, on dałby mi kąt w jednem ze swoich schronisk i tam mógłbym pozostać, dopóki nie wyzdrowieję.
— Ładna myśl, Janie, szukać szpitala śród tej bandy zbójów, którzy towarzyszą Jakóbowi! dobrzeby was pielęgnowali... A gdzież to ja jestem, zapominacie o mnie? to niepoczciwie, Janie.
— Wy? a czy nie wiecie, jakie to kary czekają tych, którzy dają schronienie szuanom?
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/662
Ta strona została przepisana.