Minęli właśnie plac Bouffai, gdy Michał, skręcając na rogu w ulicę Saint-Sauveur, usłyszał odgłos kroków za sobą. Odwrócił się żywo i gród bladego blasku latarni ulicznej dostrzegł idącego w pewnem oddaleniu mężczyznę, który, widząc, że go zauważono, skrył się spiesznie we framugę najbliższej bramy. Zrazu Michał chciał się rzucić w pogoń za tym człowiekiem, ale zastanowił się, że przez ten czas Petit-Pierre i Marya oddalą się i że nie będzie wiedział, gdzie ich odnaleźć.
Przeciwnie tedy, pobiegł naprzód i niebawem stanął przy nich.
— Śledzą nas — rzekł do Petit-Pierre’a.
— A więc niech sobie śledzą — odparł ten ze swoją zwykłą pogodą — potrafimy zmylić ślady dla tych, którzy są na naszym tropie.
Petit-Pierre wszedł teraz w ulicę poprzeczną i po chwili znaleźli się na krańcu uliczki, na której Michał już był i którą poznał po drzwiach, gdzie żebrak zatknął gałązkę ostro krzewu. Petit-Pierre podniósł kołatkę i uderzył nią trzykrotnie w przerwach nierównych.
Na ten sygnał drzwi otworzyły się, Petit-Pierre wsunął Maryę na dziedziniec, a potem wszedł sam.
— A teraz — odezwał się Michał — pójdę zobaczyć, czy ten człowiek szpieguje nas jeszcze.
— Nie, nie! jesteś, baronie, skazany na śmierć — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ty o tem zapominasz, ja pamiętam doskonale, a ponieważ grozi nam jednakie niebezpieczeństwo, przeto powinniśmy przedsiębrać jednakowe ostrożności. Wejdź zatem, wejdź prędko.
Przez ten czas ów mężczyzna, który w wigilię wieczorem przyjął Michała, czytając dziennik, ukazał się
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/695
Ta strona została przepisana.