Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/700

Ta strona została przepisana.

i zaopatrzoną na końcu w sznurek i w korek, który pływał po wodzie. Zdawało się, że tyka wychodziła ze wzgórza, ale, jakkolwiek nie było widać nic, oprócz tej tyki, niemniej należało przypuszczać, że jest tam ręka, która ją trzyma i rybołówca, do którego ta ręka należy.
Courtin nie był człowiekiem, któryby się w tym względzie nie upewnił. Poszedł prosto do wzgórza, okrążył je i wykrył człowieka, siedzącego w załamie wybrzeża i wpatrzonego w ewolucye tyki, miotanej biegiem rzeki. Człowiek ten miał na sobie strój marynarski, to jest spodnie z płótna nieprzemakalnego, czerwoną bluzę i czapkę szkocką. O dwa kroki od niego kołysał się lekko na rzece tył łódki, której przód wciągnięty był na piasek.
Rybołówca, choć słyszał, że ktoś nadchodzi, nie podniósł głowy i milczał, jakkolwiek Courtin chrząknięciem oznajmił swoją obecność.
— Późna już pora na łowienie ryb! — zdecydował się nareszcie powiedzieć wójt z Logerie.
— Widać, że się na tem nie znacie — odparł rybołówca pogardliwie. — A ja uważam, przeciwnie, że to jeszcze za wcześnie; ryba porządna dopiero w nocy wyrusza w drogę.
— I ja lubię bardzo łowić ryby — rzekł Courtin, siadając obok rybołówcy — i tuszę sobie, że się na tem znam.
— Wy! na łowieniu wędką? — spytał amator z powątpiewaniem.
— Nie — odparł Courtin — ja siecią pustoszę rzeki Logerie.
Courtin rzucił na chybił trafił tę nazwę miejscowości, w nadziei, że człowiek z wędką ją podchwyci; przy-