W dziesięć minut później Courtin wraz z porucznikiem wchodzili na pokład statku „Jeune-Charles“.
Gdy ku wielkiej radości swojej wójt Logerie stanął na pokładzie statku, znalazł się wobec postaci ludzkiej, której rysów nie mógł rozróżnić, osłaniały je bowiem fałdy grubego szalu wełnianego, owiniętego dokoła kołnierzem peleryny ceratowej. Wszelako z pokornej i pełnej szacunku postawy chłopca okrętowego, który oznajmił ich przybycie, Courtin wywnioskował, że ma przed sobą kapitana.
— Co to jest? — spytał ten ostatni porucznika, wodząc bez ceremonii po twarzy dzierżawcy światłem latarni, którą wziął z rąk chłopca okrętowego.
— To od tych, co to kapitan wie — odparł.
— A ty po co masz ślepie, jeśli mogłeś przypuszczać, że młodzieniec dwudziestoletni może być zbudowany, jak ten szkielet?
— Nie jestem panem de la Logerie, istotnie — odezwał się Courtin — lecz jego dzierżawcą i powiernikiem.
— Doskonale! to już coś, ale to nie wszystko, do stu tysięcy psów morskich! — zawołał kapitan, wyrzucając przez zęby czarniawą ślinę. — Rozumiesz, co? Jeśli nie, mów prędko, a zostaniesz odprowadzony na