wany; — niebawem, jeśli Bóg użyczy mi jeszcze sił, powiem ja wam, kto są ci hultaje, których nazywacie niewinnymi; na razie daruję życie temu; ale wzamian i, żeby zasłużyć na rozgrzeszenie, jakie wam dałem przed chwilą, przebaczcie szwagrowi... Czy nie słyszycie, że oddech jego zamienia się już w chrapanie? za dziesięć minut może już być zapóźno.
— Nie, nie, nigdy! — odparła głucho wdowa.
Chrapliwy oddech Józefa Picaut’a stawał się coraz słabszy; dobywając resztek sił, błagał jeszcze bratową o przebaczenie.
— To Boga, nie mnie, błagać trzeba — rzekła Maryanna.
— Nie — odparł z wysiłkiem konający — nie, nieśmiem zwracać się do Boga, dopóki obarczony jestem waszem przekleństwem.
— A więc zwróć się do brata i proś, żeby ci przebaczył.
— Mój brat... — szepnął Józef głosem zaledwie dosłyszalnym i zamykając oczy, jak gdyby ukazało mu się straszne, krwią zbroczone widmo — mój brat! niebawem ujrzę go, stanę z nim oko w oko... O... już idzie... już jest... Bracie... bracie... dlaczego odwracasz głowę ode mnie? Na pamięć matki naszej zaklinam cię, pozwól mi ucałować swoje kolana... Bracie, przebacz!... Widzisz, już się nie odwracasz... przebaczyłeś!... Boże wielki, przyjmij duszę moją teraz... brat mi przebaczył!
I Józef opadł ciężko na ziemię, z której uniósł się ostatecznym wysiłkiem, by wyciągnąć ręce do widma brata.
Przez ten czas z oblicza Maryanny ustępował stopniowo mściwy wyraz nienawiści, na rzęsach jej łza zawisła, a gdy nareszcie, przy blasku pochodni ujrzała
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/752
Ta strona została przepisana.