Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/755

Ta strona została przepisana.

— Cóż to! czy przypuszczacie, że ukryje się cokolwiek przed Jakóbem, wodzem królików?
— Ależ on zaledwie może się utrzymać na nogach i to jeszcze, gdy się oprze o ścianę.
— Bądźcie spokojni, znajdzie on siły; bo to mężczyzna, człowiek taki, jakiego już po nas nie będzie — rzekł Wandejczyk z dziką dumą — a jeśli on sam nie będzie mógł pójść, znajdzie sposób, żeby poszli inni. Powiedzcie mu tylko, żeby uprzedził w Nantes i to natychmiast, nie tracąc minuty, sekundy jednej, żeby uprzedził wie kogo... Tamten jest w drodze, gdy my tu gawędzimy. Ach! gdyby ten wasz Józef był powiedział wcześniej, o co chodzi... Jestem pewien, że wiedział, co te dwa łotry knują; ale chciał najpierw nasycić swoją zemstę, myślał, że będzie żył... Chłop strzela a Pan Bóg kule nosi...
— Stanie się, jakoście rzekli, Jakóbie — odparła Maryanna — ale ja was tu nie zostawię. Mamy tu w wieży jeden pokoik, który ocalał; tam was przeniosę i tam będziecie mogli przyjąć księdza.
— Jak chcecie, matko; ale przedewszystkiem zechciejcie się upewnić, czy ten hultaj jest należycie związany. Sama myśl, że mógłby się stąd wydostać, zanim nastąpi rozprawa, jaka go tu czeka, zatrułaby mi moje ostatnie chwile.
Wdowa pochyliła głowę nad Courtin’em. Postronki tak mocno ściskały ręce wójta z Logerie, że wpijały mu się w ciało, obrzękłe już dokoła, zaczerwienione i sine. Twarz dzierżawcy zaś, wykrzywiona wyrazem najwyższej trwogi, bledsza była od oblicza Jakóba.
— Nie, nie może się ruszyć — rzekła Maryanna — zresztą zamknę te drzwi na klucz.