złoto. Courtin nie zaznawał już szczęścia, ale wprost upojenia.
Wszelako zauważył, że rybak oddalił się już dostatecznie od wybrzeża i że należało teraz zwrócić łódkę w kierunku Port-Saint-Martin. Czekał jeszcze przez chwil kilka, w mniemaniu, że był to manewr rybaka, że ten szukał może prądu, który ułatwiłby mu zadanie. Ale rybak wiosłował ciągle ku środkowi jeziora.
— Słuchajcie-no! — zawołał nareszcie Courtin — nie zrozumieliście mnie chyba: nie mówiłem wam, że chcę jechać do Port-Saint-Pére, tylko do Port-Saint-Martin. Skierujcie się zatem w tę stronę; prędzej otrzymacie przyrzeczone pieniądze.
Rybak milczał.
— Słyszeliście, co? — odezwał się znów Courtin, zniecierpliwiony. — Port-Saint-Martin, mówię! Trzeba się wziąć na lewo!
Wioślarz jakby nie słyszał słów Courtin’a.
— Cóż to! głuchy jesteś, czy co? — zawołał dzierżawca już z gniewem.
Rybak odpowiedział nowem pchnięciem wioseł, które sprawiło, że barka poleciała o dziesięć kroków dalej na powierzchni jeziora. Courtin, nie posiadając się z gniewu, rzucił się na przód łódki, zrzucił kaptur, który osłaniał twarz rybaka, zbliżył głowę do jego głowy i, wydając stłumiony okrzyk, padł na kolana na środku łodzi. Wówczas mniemany rybak złożył wiosła i rzekł:
— Stanowczo, Courtin’ie, Bóg wydał wyrok, a ten wyrok jest przeciw wam. Nie szukałem was, a On was do mnie przysyła; zapomniałem o was na czas pewien, a On stawia was na mojej drodze! Bóg chce, żebyście umarli, Courtin’ie.
Nie, nie, wy mnie nie zabijecie, Janie Oullier! —
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/788
Ta strona została przepisana.