lier. — Dzięki ci, Boże! jesteś równie wielki w swojem miłosierdziu, jak straszny w swych wyrokach!
Pewnego dnia, roku 1843, około godziny siódmej wieczorem, ciężki powóz zatrzymał się przed bramą klasztoru Karmelitanek w Chartres. W powozie siedziało pięć osób: dwoje dzieci od lat ośmiu do dziewięciu, mężczyzna i kobieta między rokiem trzydziestym i trzydziestym piątym, i wieśniak złamany wiekiem, ale jeszcze rzeźki pomimo siwych włosów. Wieśniak ten, pomimo swego prostego stroju, zajmował w powozie miejsce, w głębi, obok pani; jedno z dzieci bawiło się na jego kolanach grubą, stalową dewizką od zegarka, on zaś głaskał szorstką, czarną dłonią jedwabiste włosy dziecka. Gdy powóz zjechał z gościńca, kierując się na przedmieście Saint-Jean, pani wychyliła głowę przez drzwiczki, a zobaczywszy wysokie mury, okalające klasztor, i ponurą bramę wejściową, cofnęła szybko głowę z bolesnym wyrazem twarzy. Pocztylion zeskoczył z konia i podszedł do drzwiczek.
— To tutaj — rzekł.
Pani uścisnęła dłoń męża, siedzącego naprzeciwko, a dwie wielkie łzy spłynęły po jej twarzy.
— Odwagi, Maryo, odwagi! — rzekł młody człowiek, w którym czytelnicy poznają barona Michała de la Logerie. — Żałuję bardzo, że reguła klasztorna nie pozwala mi dzielić z tobą tego smutnego obowiązku; od lat dziesięciu po raz pierwszy cierpieć będziemy z dala jedno od drugiego!