— Tak, tak, rozumiem — rzekł Courtin, drwiącym tonem — ubogie to, jak mysz kościelna, ale fochy są! Trze baby okazyi, przyczyny, wymówki. Niech pan pomyśli, panie Michel, niech pan pomyśli! Pan jest uczony, mówi pan po łacinie i po grecku, studyował pan kodeks; powinien pan coś wynaleźć.
Michał potrząsnął głową.
— Co, nic pan wynaleźć nie może?... no, to ja wynalazłem.
— Ty?... — zawołał młodzieniec żywo.
Poczem, zrozumiawszy, że zdradził się z najtajniejszą myślą, dodał, wzruszając ramionami:
— Ależ, skąd, u dyabła, wpadło ci do głowy, że ja chcę iść do zamku.
— A więc — mówił dalej Courtin, jak gdyby jego pan nie próbował wcale przeczyć — taki obmyśliłem sposób... — Michał udawał obojętne roztargnienie, niemniej jednak wytężył słuch. — Jeśli nie mam prawa sekwestrować psów margrabiego, mam prawo do odszkodowania; ułożymy się co do tego polubownie, ja oddam panu psy, a pan odeśle je margrabiemu, z bilecikiem, przez Rudzielca albo przez Łasicę; wtedy margrabia nie omieszka panu podziękować i zaprosić do siebie... Chyba, że pan, dla większej pewności, zechce sam je odprowadzić.
— Dobrze, dobrze, Courtin’ie — rzekł młody baron. — Zostaw mi psy, odeślę je margrabiemu, nie dlatego, żeby mnie zaprosił do zamku, bo niema ani słowa prawdy w tem wszystkiem, co ty przypuszczasz, ale dlatego, że sąsiedzi powinni sobie wyświadczać wzajemne przysługi.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, że nic nie powiedziałem... Ale mniejsza o to, panny de Souday to ładny kąsek! A co do odszkodowania...
Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/86
Ta strona została przepisana.