Strona:PL Dumas - Wilczyce T1-4.djvu/89

Ta strona została przepisana.

pójście bez kapelusza. Młodzieniec ruszył tedy w drogę bez kapelusza, trzymając psy na smyczy. Zaledwie postąpił kilka kroków, zrozumiał, że na przebycie drogi do Souday nie będzie potrzebował, wbrew swemu obliczeniu, siedemdziesięciu pięciu minut. Z chwilą, gdy psy poznały kierunek, w jakim dążył ich przewodnik, ten musiał raczej je powstrzymywać, niż popędzać.
Ponieważ jednak niecierpliwość psów zgadzała się najzupełniej z niecierpliwością młodzieńca, przeto puścili się drobnym kłusem i po dwudziestu minutach byli w lesie Machecoul. Tu, na wzgórzu, młodzieniec, zadyszany, postanowił, mimo oporu psów, które ciągnęły go dalej, odpocząć.
Gdy tak siedział, ocierając chustką spocone czoło i rozkoszując się orzeźwiającem tchnieniem niewidzialnych ust wieczoru — zdawało mu się, że wiatr przynosi odgłos nawoływania.
Psy usłyszały to nawoływanie równie dobrze, jak baron, i odpowiedziały na nie przeciągiem, smutnem wyciem, jakie rzucają psy zaginione, poczem zaczęły szarpać smyczę z podwójną energią.
Baron już odpoczął, otarł czoło, nie miał zatem już żadnego powodu do opierania się objawionemu przez psy życzeniu ruszenia w dalszą drogę. Zamiast tedy przechylić się w tył, podał się naprzód i ruszył z miejsca drobnym kłusem, na chwilę przerwanym. Zaledwie przebył trzysta kroków, rozległ się drugi okrzyk, już bliższy a stąd i wyraźniejszy od pierwszego.
Psy odpowiedziały wyciem przeciąglejszem i mocniejszem szarpnięciem smyczy, a młodzieniec zrozumiał, że to ktoś psów szukał. Po dłuższej chwili odezwały się te same krzyki po raz trzeci ze strony człowieka, szukającego i zwierząt szukanych.