Hałas, spowodowany wejściem trojga młodych ludzi, sprawił, że chory uniósł się z trudnością na poduszkach; niebawem wszakże opadł, wydając jęk bolesny. W izbie paliła się jedna świeca, oświetlając łóżko, reszta izby zaś tonęła w mroku; w blasku świecy widniał tapczan a na nim leżał mężczyzna lat około czterdziestu, zmagający się z szatanem gorączki.
Blady był śmiertelnie; oczy miał szkliste i przygasłe a od czasu do czasu cała jego postać wstrząsana była od stóp do głowy, jak gdyby w zetknięciu ze stosem galwanicznym.
Michał zadrżał na ten widok i zrozumiał, że matka, domyślając się stanu chorego, nie chciała wpuścić Rozyny, przesyconej miazmatami gorączki. Myślał o kamforze, o chlorku, o occie siedmiu złodziei[1], słowem, o tych wszystkich środkach zapobiegawczych, które mogą od chorego odosobnić człowieka zdrowego, a, nie mając ani octu, ani chlorku, ani kamfory, pozostał przynajmniej przy drzwiach, by módz wdychać świeże powietrze.
Berta zaś nie myślała o tem wszystkiem — poszła prosto do łóżka chorego i wzięła go za rękę, rozpaloną, jak ogień. Młodzieniec poruszył się, jakby chciał ją zatrzymać, otworzył usta, by wydać okrzyk, ale skamieniał niejako, wobec tej odważnej dobroczynności, zdjęła go, pełna podziwu trwoga.
Berta, wziąwszy za puls chorego, doliczyła się stu uderzeń na minutę. Ponieważ chory powtarzał nieustannie: „Pić! pić!“ przeto pokrajała cytrynę w plasterki, kazała zagotować wodę w wielkim imbryku, ocukrzyła
- ↑ Specyalny ocet, używany niegdyś przeciw zarazie. (Przypis, tłóm.)