Strona:PL Dumas - Wojna kobieca T2.pdf/133

Ta strona została przepisana.

— Niekoniecznie... ale myślałem nie zapłacić jej nigdy.
— Pojmuję, to przykro!
— Dlatego też daję ci słowo, że wolałbym pieniądze te widzieć w twoich rękach, aniżeli w jego.
— Wtenczas, sądzę, byłbyś zadowolony.
— No... ale mój kwit.
— Udaj się z nami, a będziesz go miał zgodne z wszelkiemi formalnolściami.
— Jak się do tego weźmiesz?
— To już moja w tem rzecz.
Tak rozmawiając, w przeciągu dwóch godzin stanęli w Orleanie.
Mieszczanin zaprowadził swoich towarzyszy do oberży najbliższej mieszkania prokuratora; była to okropna garkuchnia pod firmą „Gołębia z różdżką oliwną".
— Teraz — rzekł mieszczanin — cóż poczniemy? Nie życzyłbym sobie wcale ogałacać się z moich pieniędzy. No..., ale kiedy będę miał kwit...
— Możesz być zupełnie spokojny — dodał Cauvignac — czy znasz pismo swego prokuratora?
— Doskonale!
— A skoro przyniosę ci jego pokwitowanie, nie będziesz-że wtenczas robił jakich trudności w oddaniu pieniędzy?
— Żadnych, lecz bez pieniędzy mój prokurator nie da ci kwitu; wiem o tem.
— Zastąpię je swemi.
I mówiąc to, wydobył z kieszeni cztery tysiące liwrów, jedną połowę luidorami, resztę zaś pistolami, i ukazał ją zdziwionym oczom mieszczanina.
— Teraz powiedz mi, jak się nazywa twój prokurator?
— Pan Rabodin.
— A więc, bierz pióro i pisz.
Mieszczanin usłuchał i pisał, co następuje:

„Panie Rabodin!

„Przesyłam ci cztery tysiące liwrów, zasądzonych na korzyść pana Biscarros, którego mam w podejrzeniu o chęć obrócenia ich na niecny użytek. Upraszam o wydanie oddawcy kwitu wszelkiemi opatrzonego formalnościami..."
— Cóż dalej?... — spytał mieszczanin.
— Połóż datę i podpisz.
Mieszczanin usłuchał.