Strona:PL Dumas - Wojna kobieca T2.pdf/137

Ta strona została przepisana.

nowoczesnych uczonych za bajeczne poczytywane, tak małe oczy prokuratora, błyskały ogniem skąpstwa i chciwości.
— Panie — ozwał się Cauvignac — wybacz, żem wszedł tu nie oznajmiwszy się pierwej; lecz, dodał uśmiechając się jak najmilej — to jest przywilejem mego obowiązku.
— Przywilejem pańskiego obowiązku? — powtórzył Rabodin — a jakiż jest pański obowiązek, jeśli spytać wolno?
— Jestem wysłany przez Jego Królewską Mość.
— Jego Królewską Mość.
— Tak, panie.
— Nie rozumiem pana.
— Lecz zaraz zrozumiesz. Czy znasz pan Biscarrosa?
— Znam; jest to mój klijent.
— No! jakżeż się panu podoba?
— Hę! uważam go za poczciwego człowieka.
— A więc, mylisz się pan.
— Jakto, mylę się!
— Bo ten poczciwy człowiek jest buntownikiem.
— Buntownikiem?
— Tak, panie, buntownikiem. Korzystając bowiem z odosobnionego położenia swej oberży, przyjmował u siebie ludzi źle myślących.
— Doprawdy!
— Zobowiązał się nawet otruć króla, królową i kardynała Mazariniego, gdyby się przypadkiem w jego oberży zatrzymali.
— Ależ to niemożliwe!
— Biscarrosa tego ja aresztowałem i odesłałem do więzienia w Libournie, jako winnego zbrodni zdrady ojczyzny.
— A!... pan mnie przerażasz!... — krzyknął prokurator, rzucając się w krzesło.
— Co jeszcze gorsza — mówił dalej Cauvignac — że pan jesteś w tę sprawę wmieszany.
— Ja, panie!... — zawołał prokurator, a twarz jego w miejsce żółtego, zielony przybrała kolor. — Ja wmieszany! a to jakim sposobem?
— Posiadasz pan w swych rękach sumę, którą ten zdrajca Biscarros przeznaczył na utrzymanie armji buntowniczej.
— To prawda, panie, żem otrzymał dla niego.