— Pani ma jeszcze synów?
— Żartujesz, aniołku, Florcio i Tolek, toż kawalerowie! Gospodynię trzymają; chciałam, co prawda, wziąść zarząd na siebie, ale poczciwi chłopcy podziękowali, więc byłabym tylko ciężarem.
— Najlepszą opiekę dałaby szanownej pani Zosia.
— Mój Boże! ale ta znowu mieszka o pareset mil. Pisuje do matki co miesiąc, mam list od niej. Drogie kochane dzieci!
— Jednakże gdyby pani zachorowała.
— Gdybym zachorowała...
Rozmawiały jeszcze przez chwilę, a gdy sąsiadka, młoda nauczycielka, odeszła do siebie, staruszka poniosła rękę do czoła w zamyśleniu głębokiem. Możliwość choroby nie przedstawiała jej się nigdy tak zatrważająco, znosząc cierpliwie drobne dolegliwości wieku, ani myślała o cięższych. Teraz ogarnął ją strach... Ta dziewczyna ma rację, aby swoim upodobaniom, dziwactwom, poprostu, dogodzić i pielęgnować je niby coś szlachetnego, oddaliła się od najbliższych — od dzieci, które ją przecież kochają. Uśmiech okalający usta znikł bez śladu, pomizerniała i postarzała bardzo przez tę jedną chwilę, a co najgorzej, nie mogła nawet się modlić. Śmiertelna trwoga żelaznym pierścieniem opasywała to serce gołębie; przygnębiające uczucie osamotnienia zawładnęło duszą pogodną dotąd jak lazur niebios i odróżniającą tylko jasne barwy.
— O, czemuż mnie tu zostawili samą! zawołała drżąc z gorączki czy strachu — czemu nie pozwalają zasiąść u swego ogniska, nie ogrzeją własnem sercem! Dla czego nie ma przy mnie nikogo? ani Jasia, ani Ziuni! o Boże! tak dawno nie widziałam Zosi, Antolka, Florcia i Genia!.
I mimo wyrozumiałości bez granic, mimo słodyczy serca, która piołun życiowy przemieniła jej zawsze w miód, staruszka po raz pierwszy uczuła się sierotą, nie po tych co umarli, lecz po tych co zapomnieli i nie dbają.
Najstraszniejsze sieroctwo!