krytyków, że jego poematy są jednak piękne, że on nie zawiódł pokładanych w sobie nadziei, że rozwija się i stwarza dzieła coraz doskonalsze, więc podnosi z pośród zarzutów jeden tylko, ściślej określony, zarzut niejasności i z nim walczy w listach, artykułach, wierszach, we wszystkich niemal swych pismach. Wreszcie stwarza nawet na swą obronę osobną teorję: prawdziwy pisarz, poeta, musi iść w ciemność, aby z niej wynieść nowe, ukryte, nieznane ludzkości prawdy, a tylko lichy «wulgaryzator», który znane już, wytarte liczmany wiedzy rozpowszechnia między pospólstwem, potrzebuje jasności. Rzecz prosta, że takie sprzeczne z logiką rozumowania (przecież chodziło o poezję!) nie mogły zmienić sytuacji, więc życzliwość społeczeństwa dla niego malała coraz bardziej, a on zacinał się w uporze i gorzkniał.
Dwukrotnie stawał w tym czasie przed publicznością jako prelegent: raz w r. 1866 z sześciu prelekcjami o Słowackim i te występy pozostały dla niego we wspomnieniach pięknemi, radosnemi chwilami, drugi raz w trzy lata później, gdy odczytał publicznie swą «Rzecz o wolności słowa». Piękne zwroty poetyczne, uwydatnione świetną, umiejętną deklamacją, rytmika wiersza i chwytane razporaz szlachetne hasła przysłoniły sobą zawiłą treść i wywołały wrażenie takie, że postanowiono odczyt zaraz ogłosić drukiem. Ale po wydrukowaniu wyłoniła się z pod poetyckich obsłonek nudna dysertacja i wywołała objawy rozczarowania. Norwid był oburzony do głębi; odtąd nie ogłosił już do końca życia żadnego swego utworu w wydaniu książkowem i od-