Słońce ciemny horyzont uśmiechem pozłoci,
To ten uśmiech znikomy trwa zaledwo tyle,
Ile kwiat czarodziejski tajemnej paproci.
Człowiek żali się, jęczy, czasami przeklina,
Czasami znów, natchniony, załamuje dłonie,
Patrzy, szuka, czy jest gdzie w niebiosach szczelina,
Przez którą można spojrzeć — lecz oko zepchnięte
Spada i w łzach rozpaczy zanurza się, tonie.
Człowieka łamią bóle, serce kamienieje,
A niebo, tak, jak dawniej, milczące, zamknięte,
Ani płacze, ani się śmieje.
Wtem trup uczuć, tak zwany rozsądek, przychodzi
I zaczyna tłumaczyć poważnie, rozumnie,
Że myślom w niebo wzlatać wcale się nie godzi,
Że dla nich dosyć cichej, domowej zagrody;
Tak, jakgdyby powiadał: «Bogdaj to żyć w trumnie!
Bo w trumnie niema burzy i niema pogody».
Biedny, ach, biedny człowiek! Cóż pocznie? Azali
Będzie czekał, aż wszystko w sercu się wypali?
Aż z wyschłemi piersiami, z wypłowiałem czołem,
Z oczami zamglonemi zostanie na świecie,
Jak urna, napełniona leciuchnym popiołem,
Zimna, blada i piękna, niby zmarłe dziecię?
Biedny, o, biedny człowiek! On, czy wiosłem myśli
Na oceanie nieba błędne drogi kréśli,
Czy, ku ziemi schylony, nad ojczystą grzędą,
Siejąc zboże, poduma o swojej rodzinie,
Wszędzie i zawsze troski wkoło niego będą!
Nigdy go boleść nie minie!
Nigdy? To być nie może, żeby «nigdy» było
Na tym znikomym, ziemią nazwanym, kurhanie[1];
«Nigdy» musi być wieczną utwierdzone siłą...
«Nigdy» Bóg tylko jeden powiedzieć jest w stanie!
«Nigdy» niema na ziemi. — Ha! Więc garścią piasku
Można otrzeć łzy gorzkie. Ależ, w imię Boga,
Bez skazy przejdźmy życie — wszak niedługa droga —
Bez skazy i bez tego doczesnego blasku,
Który plami człowieka. Dalej, przyjaciele!
Krwawa plama na czole nie plami sumienia,
Krwawa skaza na piersiach nie jest skazą duszy,
I owszem, ona, jako hieroglif cierpienia,
Na ziemi niepojęty, zrozumialszy w niebie,
Znajdzie tłumacza dla siebie
I Boga samego wzruszy!
Dalej więc, przyjaciele, dalej do mogiły
Z pieśnią wzniosłą, co z serca sama się wylewa!
Idźmy, cierpmy, dopókąd nam wystarczą siły,
Idźmy i stawmy czoło szalonej zawiei,
A każdy niechaj głosem duszy swojej śpiewa
Pieśń o Miłości, Wierze i Nadziei!
Czy widziałeś sieroty, co w nabrzmiałem oku
Gwałtem budzą wesołość, a ta, wysilona,
Na chwilę tylko błyśnie i po chwili kona,
Zanurzając się w łoże chmurnego obłoku?
Biedne dzieci! Szczęśliwe, jeśli przy nich czasem
Ktoś o zmarłych rodzicach napomknie nawiasem,
Bo wtedy w młode serca taka lubość płynie,
Jak w lilje, które zaraz otwierają usta,
Skoro promień słoneczny z pod chmur się wywinie.
Biedne dzieci! Z was często zamożna rozpusta
Wyśmiewa się bezkarnie, a starsi tłumaczą,
Że to dobrze, «bo czemuż głupie dzieci płaczą».
I znów wchodzi wesołość, jak gość nieproszony,
Lub jak polny fiołek, zagmatwany w cierni,
Gdy zwiędną wkoło niego towarzysze wierni,
A on drży, patrzy, blednie, bo na wszystkie strony,
- ↑ kurhan (tur.) — mogiła stepowa.