Dokąd tylko błękitnem okiem dojrzeć może,
Wszędzie wiją się, plączą kolczyste obroże.
Lecz niewszystkie sieroty są tak nieszczęśliwe.
Ja widziałem młodzieńca, co w okropnej nędzy
Dniem i nocą pracował, by dostać pieniędzy,
Pieniędzy, które swojem przeważnem ciążeniem
Przytrzymywały jego matkę na tym świecie.
Teraz zaś młody człowiek sam został z wspomnieniem,
Że, gdy matka konała,
Jego czoło uwiędłą ręką przeżegnała —
I tak mu było błogo, jak po deszczu w lecie,
Lub jakgdyby, przechodząc, dotknął się anioła,
Który wieczorem stawa przy wschodach kościoła.
Widziałem jeszcze potem innego sierotę,
Jak w wygodnym powozie przebiegał ulice,
Śmiał się do wszystkich głośno, miał rumiane lice
I różne cacka złote.
Lecz on nie był sierotą — on w języku nowym
«Nieutulonym w żalu» się nazywa;
I tak to zwykle piszą w liście pogrzebowym,
Który krewnych, przyjaciół i znajomych wzywa.
Potem widziałem znowu młodego człowieka,
Od którego tłum ludzi pobożnych ucieka,
A gdy ku niemu oczy obróci łaskawe,
To całej ciżby tłumne, stuoczne spojrzenie
On przyjmuje, jakgdyby rzucone kamienie.
Bo on jest dziecię nieprawe.
On, temi spojrzeniami wciąż kamienowany,
Czuje wszystkie i mógłby policzyć, jak rany,
Więc gorzko płacze.
A chociaż ma rodziców, nie wie ich siedliska,
I nieraz bije czołem w pałac granitowy,
W którym nieznany ojciec na puchach spoczywa,
I nieraz z losem wściekłe prowadzi rozmowy,
Gdy ten pięknie wschodzące nadzieje wyrywa.
Nieszczęśliwy, wpadł jako motyl do mrowiska,
Co napróżno wytęża poszarpane skrzydła,
Napróżno chce polepszyć to życie tułacze,
Bo go zewsząd nieznane obiegły straszydła
I przy nim, na nim siedzą,
Przed nim, za nim się wleką,
I biedne ciało sieką,
I biedne życie jedzą.
Wkońcu spotkałem jeszcze dziwnego człowieka,
Który po swych rodzicach nie nosił żałoby,
Nie rozpaczał przy ludziach, nie chodził na groby;
Lecz czasem tylko jego zapadła powieka
Przyjmowała do siebie promyczek wesela,
A ten tak blado, drżąco z pod rzęsów wystrzela,
Jakby się od księżyca nauczył mrugania.
Ten człowiek od pierwszego z światem przywitania
Był bardzo nieszczęśliwy, ale się nie zrażał:
Patrzył w niebo i, pełniąc swoje obowiązki,
Na ziemię mało zważał.
On nawet w drobnych rzeczach był prześladowany,
Jakby go los trefnisiem[1] dla siebie uczynił,
On często cierpiał potwarz, choć nic nie zawinił,
On, pragnąc zerwać różę, rwał ostre gałązki...
Ten więc człowiek, sierota, od nieszczęść ścigany,
Patrząc wgórę, ze świętym uśmiechem proroctwa
Mówił do mnie, że niema bynajmniej sieroctwa.
Ja zaś jakoś niechcący ku niebu spojrzałem,
A niebo było gwiaździste;
W gwiazdach więc tajemnicę tych słów wyczytałem,
Bo one tam wyraźne były, oczywiste.
Potem, gdy dusza swego skosztowała chleba,
Nie mogłem się już więcej oderwać od nieba,
Które mnie wciąż ciągnęło silnem, wonnem tchnieniem.
- ↑ trefniś (niem.) = błazen, wesołek.