Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/070

Ta strona została skorygowana.

I wtedy to ja, wziąwszy mój łzawy różaniec,
Zmówiłem na nim pacierz potężnem milczeniem.
Teraz zaś, widząc, słysząc tyle rzeczy nowych,
Do was biegnę, wam prawdy przynoszę kaganiec,
Wam, biednym, bladym dzieciom z nabrzmiałą powieką,
Co samotne jesteście w tłumach pogrzebowych
I samotne musicie patrzyć na to wieko,
Które tak silnie serca wasze przyskrzypnęło,
Które przed wami wszystko na świecie zamknęło!
O, wy jesteście kwiatki, które los szaleniec
Skręca, plecie, usiadłszy na najświeższym grobie,
Skręca, przędzie i plecie na torturach wieniec,
Aby nim dzikie skronie przyozdobić sobie.


5. NOC.
Biada wtenczas poetom: nie będzie przy czem wierszyka wysmażyć, nic będzie czem poematu okrasić! Wielu żałować będzie księżyca!
Aleksander Marliński.

Chmurne niebios sklepienie, szaro cieniowane,
Rozjaśnia się, a księżyc, niby pająk złoty,
Wypełznął z pajęczyny i spłoszył ciemnoty,
Które lecą w otchłanie, okiem niezbadane.
On zaś, jak pogromiciel, ciągle z dumą kroczy,
I buńczuk złotowłosy poza sobą toczy,
I drgającemi nićmi bladawych promieni
Oprzęda drzew wierzchołki, plącze młode liście,
Albo się między trzciną w jeziorze płomieni
I na dnie świeci ogniście.
Ej, pająku złocony, wstąpże przecie do mnie,
Bo mówią ludzie, żeś jest pociechy zwiastunem,
Więc cię przywitam szczerze, chociaż cicho, skromnie.
Tak, jak można przywitać śród cierpień kolei,
Kiedy człek skrępowany nieszczęścia całunem,
Nic nie ma prócz łez, wspomnień — i może nadziei.
Ej, pająku złocony, łzy me już wyssałeś,
Bo w nich nieraz swe nici promienne kąpałeś;
A chcesz wspomnień? To słuchaj... Jakże?... Czy słyszałeś?
Lecz nie — to nie dla ciebie ta milcząca mowa,
To dla mnie — i — dla Boga! Ludziom zaś i tobie
Dam inne, spowszedniałe, wypłowiałe słowa,
Chłodne, blade, jak popiół, co się tuła w grobie.

Słuchaj — wiem, że przed chwilą widziałeś powoje,
Co wyrosły niedawno, a już czegoś pragną,
Już zlekka wyciągają słabe ręce swoje,
By uchwycić gałązkę, gdy ją wichry nagną.
Biedne powoje! Próżno wyciągają ręce,
Bo, choć się gałąź schyli, chwycić jej nie zdążą
I, rosnąć bez pomocy, tak się splączą, zwiążą,
Że pewno umrą w męce.

Księżycu! Ty widziałeś nieszczęsne powoje,
Widziałeś pierwszą młodość — pierwsze mary moje!
Ej, pająku złocony, musiałeś tej nocy
O wzniosłe drzewo przędzę złoconą zawadzić,
Musiałeś widzieć drzewo, co w strasznej niemocy,
Szaloną zawieruchą targane bez końca,
Ledwo kilka gałęzi mogło uprowadzić.
Księżycu — te gałęzie wzdychają do słońca,
Pasują się z chmurami — pękają i giną!
Księżycu! Tyś tam widział gałązkę jedyną,
Więc nic ci już nie powiem o ludziach — o sobie —
Bo i tak dość mówiłem: teraz dzięki tobie,
Szczere dzięki, boś smutny, i znać, że me żale
Nie zostały u ciebie, jak ziarno na skale.

Lecz odwiedzaj mię czasem, pająku złocony,
Albowiem mówią, żeś jest pociechy zwiastunem,
Odwiedzaj mię, gdy w oknie siadam zamyślony,
A ja cię przyjmę szczerze, chociaż cicho, skromnie,
Tak, jako człek spowity nieszczęścia całunem,
Tak, jako człek, ściśnięty powrozem tęsknicy,