Księżyc osypię kwiatem. Już oburącz imam
Jego blade promienie, co się snopem trzęsą,
Jako zbielałe kłosy, kiedy długą rzęsą
Mrugają na żniwiarza. Ach, i gdyby jeszcze
Ten nudny, mdławy wietrzyk uprzykrzonem wianiem
Nie targał splotów moich...
Gdyby przed świtaniem,
Przed złotym dnia początkiem jakieś sny złowieszcze
Nie łaziły gromadnie. — Gdyby robak ciebie
Nie dojrzał, nie domacał, toby tam, po niebie,
Przyjemnie było biegać: ale, gdy u kraty
Czarna, wyschła łodyga, jak szkielet wężowy,
Pozostanie, a wkoło zgniłych liści szmaty
Obwisną, to i księżyc osiwiałej głowy
Nie nachyli po wieniec, jeno się rozśmieje,
A pójdzie w swoją drogę — bo też te nadzieje
Dziwne są...
Więc nie czujesz, nie znasz ty natchnienia,
Które zapala moje rozmarzone oczy
Lazurowym[1] płomykiem?...
Słuchaj doświadczenia!
Czy wiesz, jak piszczy robak, kiedy ramy
toczy?
Czy zdołasz wyrachować, wiele czasu trzeba,
By poziomą gałęzią dostać aż do nieba?...
Szaleńczo, sen cię łudzi.
A na twojem czole
Mech rośnie i wyziębia wrzących uczuć dzielność.
Więc i u mnie podobnież?
W ciasnem godzin kole
Braknie miejsca dla jednej, zwanej Nieśmiertelność.
∗ ∗
∗ |
Tu oknem zatrząsł wicher, a jak w miękką wodę
Zapada brzeg podmyty i listeczki młode
Na dnie żyjących roślin brudnym mętem plami,
Tak się stało i w izbie, tak i ze sprzętami
Poczęła sobie ciemność. Czarno, mętno, głucho
Zrobiło się w komnacie, a śmiertelne ucho
Nic dosłyszeć nie mogło, a śmiertelne oko
Nic wypatrzeć — aż za chwilę w oknie
Rozwidniało, i powój, co się piął wysoko,
Obwisły, potargany, w strugach deszczu moknie.
Zresztą wszystko, jak dawniej: lekkie chmury idą
Przez księżyc, a on, niby w dzień Trzech Królów klecha[2],
Białym, miękkim promieniem, jak święconą krédą,
Po drzwiach i belkach pisze, aby stąd pociecha
Na cały rok urosła. Klecha, gdy napisze
Trzy głoski na uszaku, staje w zadumieniu
I osiwiałą głową powoli kołysze,
Niby kolebką wspomnień — a księżyc w milczeniu
Szarą, wełnistą chmurę nasuwa niebawem,
Jakby także chciał dumać, jakgdyby rękawem
Łzy ocierał... W izdebce jeszcze pusto było,
I dziwnie, i półciemno, niby ją wyśniło
Czarodziejskie marzenie, niby jej nie było
Na jawie.
Kto po nocy błędne oko gubi
W rojach gwiazd, kto powiewem woniejącym lubi
Pierś naścieżaj otworzyć, ten niech w dzień ochoczo
Pracuje. Bo gdy światło zetrze mary senne,