Trzymają się za ręce, nie różni ich chwała:
Pierwsza wolna od blasków, a drugie od pleśni.
Tak więc człowiek, na miedzy dwóch niezgodnych światów
Tajnym przybity cierniem, kłamie spokój duszy,
Wyciągając się z bólu, niby szuka kwiatów,
I wstyd mu utyskiwać, i żal mu tych chwilek,
Z których każda, jak żwirem zasuty motylek
Nie mogłaby wytrzymać obrazów katuszy.
Więc cierpi za wesele i za boleść razem —
A jakże ostać czuciom, żeby nie skamienić?
Jak zatruć?... Na co zatruć! — Słowo w czyn zamienić,
Nie z płonącą chorągwią, nie z wściekłym obrazem,
Lecz z czynem, z wielkim czynem, jak z oszczepem w dłoni
Lub z palmą — iść, nie ufać ni trwodze, ni słowu,
Nie starać się, by wawrzyn załechtał po skroni,
Lecz pragnąć, by cierpiący rozśmieli się znowu.
Śmiało, młodzieńcze, chociaż przepaść bliska,
A niebo gromem odzywa się nowym!
Z nieuchronnego wynijdziesz ogniska
W wieńcu, gwiazdami iskier brylantowym,
I kataraktę niewstrzymaną w pędzie
Przejdziesz, choć trwalsze unosi kamienie;
Strącony z góry głaz cię mijać będzie,
Warcząc opodal, jak bezsilne szczenię.
A ty, sam jeden śród żywiołów bitwy,
Ani o błahy zawołasz ratunek,
Ani płaczliwie ponowisz modlitwy,
Które przed burzą miałeś za kierunek,
I, poświęcenia silny talizmanem,
Gdy inni, wiosła opuściwszy, klęczą,
Ty, z zapienionym walcząc oceanem,
Grzywę mu dłonią ujarzmisz młodzieńczą.
A choćby nawet ciemne gardło morza
Rozwarło otchłań, wiecznie chciwą żéru,
Jeszcze w obłokach błyśnie ręka boża,
Abyś się chwycił i wydostał z wiru.
Śmiało więc zdążaj ku przeczystej cnocie!
Jeśli zaś burza wyrwie ci wawrzyny,
Myśl wskrzeszać będzie naśladowców krocie,
A w posąg własne skamienieją czyny.
O, miło jest patrzeć i dumać o świcie,
Gdy rosa po krzewach szeleści taktami,
A powiew okienkiem, jak anioł skrzydłami,
Do chaty wonności nagarnia obficie.
I gołąb pod strzechą, różowy swój dziobek
Za pióra bieluchne zatknąwszy, spoczywa,
I dzielny bułany, przyległszy pod żłobek,
Nie czuje, jak złota strumieni się grzywa.
I szabla na ścianie stalistem półkolem,
Jak nowiem księżyca, bladawo jaśnieje,
I puchy krwią przylgłe na berle sokołem
Uleciećby chciały, gdy wietrzyk zawieje.
A sercu tak miło, pogodnie, pieściwo,
Jak pierwszej jaskółce, gdy z wody wyleci,
Zielone nadbrzeża obiega co żywo
I szuka, gdzie bratni fijołek zaświeci.
O! wtedy rój marzeń pół czarny pół biały,
Jak skrzydło bociana, proporzec wiosnowy,
Rzewliwem ruszeniem, wiewając z nad głowy,
Ostrzega, że jeszcze goreją zapały.
Zapały te blado-różowym płomykiem,
Jak błędną iskierką, jak leśnym gwoździkiem,
To kwitną, to giną, to znowu się wznoszą,
Nie wiedzieć dlaczego szafują westchnieniem,
I śmiechów się strzegą, i łzami się roszą:
Pracują, by nazwać je kiedyś — wspomnieniem.
Wspomnienia tych chwilek, to lube siostrzyce,
Co ścisną za rękę i wezwą na gody,
A miodem pradziadów zmąciwszy źrenice,
Ułudzą powabem rodzinnej zagrody;
I będą ci starców z siwemi wąsami,
I będą ci kraśne przedstawiać dziewoje,
Aż wreszcie, takiemi zamarzon wiedźmami,
Łzy sobie nad wszystkie podobasz napoje.
Lecz, kiedy znów inne wspomnienia szalone
Przylecą do serca, jak krucy do jadła,
A dzioby rozdarte i gardła czerwone
Zagrają — o, wtedy przepadła, przepadła.
Zginęła moc życia, bo tłuszcza zajadła,
Jak mszyca na liściu, na sercu osiadła.
∗ ∗
∗ |
- ↑ — Niny Łuszczewskiej, matki Deotymy.