Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/121

Ta strona została przepisana.

Bo nie jestem parobek,
Ale chłopiec dorobek,
Woły pasać wiem jako,
I grabić ladajako,
Grabić siano w kopy.
Znosić snopy!...

Sierpem jasnym w ząbeczki,
Ani gładkiemi cepy
Nie potrafię; bez sprzeczki
Łeb rozbiłbym w czerepy,
Albo zaciął się w palec,
I spadłby, jak padalec.

Umiem kopać motyką,
I wykręcać fujary,
I lipowe drzeć łyko,
I spać w cieniu, jak stary,
I ogień robić w lesie
W nocy, w nocy!
Aż sowa dziwuje się
I wiatrowie głębocy,
Co dym niosą do góry
I składają na chmury.

Uczę się też czytania
I wiem, że O jak bania
Lub jak koło uu woza,
Że A jak szczyt u chaty,
Że I jak gibka łoza,
Że E jak dziad szczerbaty,
Że U jak wół rogaty
Albo jak przewrócona
Dua[1], gdy wyprzężona...

Wiem, że Bóg jest na niebie,
Co gospodarzy światem
I zna wszystko u siebie,
I to, co drzewem, i co kwiatem,
I co dniem, i co nocą,
I jak gwiazdy się złocą...

I że myśli o chlebie
Dla wszystkiego na świecie,
A nie myśli dla siebie!
I że urodził się, jak dziecię
Najbiedniejsze w stajence.
Choć jest świata dziedzicem,
Że umarł za nas w męce
Na krzyżu z bladem licem
I w koronie cierniowej.
Ach, włożyli go, płacząc,
Do czeluści grobowej,
Zamykając i znacząc,
Bo się bali, jak zbóje,
Czy kto ich nie szpieguje.

I tak trzy dni przeżyli
Ludzie źli, dawni żydzi,
Myśląc, że się pozbyli
Tego, co wszystko widzi,
I że Boga zabili,
I że słońce zgasili,
I że nikt ich nie słyszy,
Że krew od nich nie cuchnie,
I że się to uciszy,
Że ta powieść nie gruchnie!

Aż na trzeci dzień rano
Zadrżał kamień na grobie,
I grzmot wielki słyszano,
I Bóg w żywej osobie
Wstał z chorągwią rozwianą.
Wstał w jasności słonecznéj,
Od wszystkiego bezpieczny,
I przebite wzniósł dłonie,
I podarte wzniósł skronie,
I bok, dzidą przeszyty.

I szedł wgórę, w błękity,
Żeby ludzie widzieli,
Że nikt nie jest zabity,
Tylko ziemia go dzieli,
Tak, jak ziarno zasiane
W bruzdy, w groby orane,
Co odrasta znów kłosem,
Aż kłos zwolna mężnieje,
I obrasta aż włosem,
I siwieje, bieleje.

I człek taki kłos ścina,
I cepem go biczuje,
Bo to boża spuścina,
I to Bóg nam sprawuje,
Bo on myśli o chlebie
Dla wszystkiego, prócz siebie.

O mój Boże, mój Boże.
Co nasiałeś tu duszek!
Kiedyś leżał w oborze,
Chwalił Ciebie pastuszek
I, jak dzisiaj w niedzielę,
Kiedy ludzie w kościele,
Tak nie myślał o wołach,
Tylko odbiegł wszystkiego,
Rozkochał się w aniołach,
I już nie chciał niczego!
I wesoło mu było!
Jakby napił się nieba,
Jakby mu się nakryło
Stół i dało się chleba
Z przenajzłotszej pszenicy,
W najpiękniejszej kaplicy!

Wedle krzyża jak biegę,
Albo świętej figury,

  1. dua albo duga (ukr.), kabłąk nad chomontem w jednokonnej uprzęży.