Wiekiem rządzące, jak wielkie osoby,
Wyrazem jednym, jednem słowem: «teraz»,
Jakoby berła żelaznego siłą,
Bijące tłumy, aż się im pokłonią,
Aż się przed ciosem zastawią mogiła,
Aż się zastawia krzyżem — nigdy dłonią!
Błogosławione są te wszystkie mary,
Ko, kto im szyję podesłał, szczęśliwy!
Miłości bole i cierpienia wiary
Nieznane jemu — on zna tylko: wpływy,
Mody, mniemania i czasów ukazy;
Lecz ty szaleniec — on mędrcem sio razy!
Jeśli więc w lunach tych ciebie zobaczę
Nieodmienionym i z gwiazdą na czole,
Której ci z włosem nie wydrą rozpacze;
Jeśli usłyszę cię mówiącym: «wolę»,
Mówiącym: «kocham — chcę — jestem człowiekiem,
Dłoń mą wyciągam, chociażby rozdartą
Z czystego złota wykowanym ćwiekiem.
Wyciągam moją dłoń, szczerze otwartą
Wszystkiemu, co jest zacne i godziwe» —
O, wtedy powiem, że pieśni twe — żywe!
Lecz nic tu koniec prób — ja wyznam — oni
Poczekać zechcą na harfy rozpadek.
Na spopielenie tej, co grała, dłoni,
By tylko kamień i Bóg był ci świadek;
Miłości otchłań i twardość granitu,
By tobie były, od szczytu do szczytu.
Jako monument, utwierdzony w wieczność,
Że kochać śmiałeś, wierzyć, konać — i tu
Nie była twoją poezją — konieczność! —
Jan 12. 21.
Paweł do Koryntian XV.
Powieść tę w chacie kmiecej nad Bugiem słyszałem:
Był dziad, którego Dziwem zwano osowiałem;
Po wioskach chodził, pacierz mruczał, straszył dzieci,
Pod kruchtą nucąc, kędy grzyb, kość, próchno świeci.
Kij wielki nosił, starą urzeźbiony brzytwą
W skrzydlaty potwór, wężów ciekący gonitwą
Ku dolnym sękom owej gruszkowej maczugi.
Pod pachą inny kij zwykł naszać, drugi —
Ten do przechadzek służył codziennych, a owy
W niedzielny czas i święta. «Stryjem» zwał gruszkowy,
A. «chłopcem» drugi, który przeto był olszowy.
Gdy do wrót wchodził: «Dziwo wlecze się» wołano,
I jedno więcej w komin leciało polano,
Bo lubił grzać się, płomień w palce biorąc grube,
Jak lnianą kiść. Ten starzec razu więc jednego
Gdy do nieczułych pukał wrót, zrobiono próbę,
Czy pójdzie precz... A czas był mrozu gromnicznego,
Trzaskące zimno: starzec głową się pochylił.
Jakby przez szparę patrząc, czy się nie omylił,
I ostał tak, a czeladź śmiała się w domostwie,
Tudzież podróżni w oknach, także na probostwie.
Więc słowo rzekł, a słowo na śnieg wraz upadło
I zmarzło. I tak Dziw on zasnął... Na pogrzebie
Były dwa kije, także ksiądz, co abecadło
Powiada dzieciom, także dziad, co trupy grzebie.
Gdy zima przeszła, wiosny nastąpiło tchnienie,
Bo wiosna jest po zimie, nawet gdzie cierpienie
I gdzie niewola... boża równo idzie wola
W naturze... lecz w naturze ludzkiej... (rytmie, hola!
Nie unoś) — wiosny nastąpiło tchnienie,
Co wyprowadza z ziemi półsenne nasienie
Za rękę, jak półsenne dziecko do pacierza.
Listkami i pączkami w strop, gdzie z krzyżem wieża.
Wychodzą ludzie... przebóg! Cóż to w progu wschodzi?
Co aż na wrota pnie się? Gdzie jest ksiądz dobrodziéj?
I czeladź i podróżni stają przed wrotami:
Cóż jest? Kto one słowo posiał? Precz z czarami!
A słowo rośnie, liściem szepcąc, pąka dziobem
Czerwonym piejąc, wszystko szczególnym sposobem!
Tak było — i to w chacie słyszałem nad Bugiem.
Za ciemność was przepraszam, owszem, rzecz jest pewna,