...A ty skąd wziąłeś na te skrzypce deski,
Jeżeli nie z lipy bogdaj czarnoleskiéj,
I smyk twój jest-że czarodziejstwem żywy
Z białego konia arabskiego grzywy?...
I struny twoje czy ty ręką lewą
Z pod serca wsnułeś na skrzypców twych drzewo?
Czy posłannikiem idziesz od świtania,
Gdzie zmrok jest z światłem, z uśmiechami łkania?
Powiem, iż wieszczów rzecz jest poznać wieszcze:
Oto, zaklęta dała ci królewna
Klucze od echa, i ten złamek drewna,
I łzę, i poszept w ucho, i grom jeszcze!...
I powiedziała, wstążką wiejąc czarną:
«Idź w świat, przez uczuć zwarjowaną dramę,
Napatrz się w zorzę, łunę zwiedź pożarną,
Wschodnich się dowiedz tęcz, blasków zachodnich,
Co kłamać wolno, to lepiej skłam od nich,
Żywy — wybladłą porusz dioramę![2]
Lecz, skoro kłamstwo zdradzisz kłamstwem sztuki,
Bądź wpierw pod lauru szerokiego cieniem,
Gdzie donieść krzywe nie potrafią łuki
Urągowiskiem albo zapomnieniem...
Aż inny ówdzie, gdzie upadną strzały,
Przyjdzie je zebrać, jak ty zbierasz cudze,
I wspomni ciebie łatwiej — doskonały.
I powiesz: «Prawda» — — a ja się obudzę...
Paryż 1857.
Oto zrodzonyś, maleńka dziecino.
I w dni niewiele taki jesteś luby,
Skoro cię z długich osłonięć wywiną,
Do wanny niosą lub na dywan gruby,
Niby małego nad Nilem Mojżesza.
Tylko, co ówdzie bolało, pociesza.
Rodziców miłość, jak trzecia istota,
Z dwóch serc ku niebu powstająca kwiatem,
Coś niby gwiazda, niby lilja złota
Niby światłością, niby aromatem
Powietrza próżnię napełnia dokoła,
W kolebkę roniąc sakrament kościoła.
Matki-dziewicy obraz patrzy na cię
Ze swoją ręką na niebieskiej szacie —
Ten i ów dziadek z ram starych wyziera,
Jak z okien domu, kędy gość się zbliża —
Mamka za ciebie bierze znamię krzyża:
Snowa się pasmo, które nie umiera.
O mamko Polko, tyś istota święta,
Którąbym równał córce Faraona,
Przyciskającej sierotkę do łona,
Tyle nie o swem dziecięciu pamięta
Matczyność twoja, bynajmniej wrodzona.
Ty nieraz, gdy już roków wiele minie,
A dziecie ssące mężem lub kobiétą:
Zapamiętana w oddalonym mainie,
Kłonisz się głową fartuchem okrytą
Do nóg, co, stopki będąc maleńkiemi,
Pytały ciebie, jak dotykać ziemi?
Ty, skoro syn twój (nie twój), twoja córa
(Nie twoja) blade z łoża niosą skronie
Ku krewnym swoim, patrzysz w twarz doktora
I w malowaną twarz w cierniów koronie —
Współcierpiąc krzepisz, jak siła cudowna,
A, współbolejąc, nic nie bierzesz sobie,
Jako cherubin, bezinteresowna,
Pastuszkom bliska przy Chrystusa żłobie.
Więc oto, człowiek, takie jeszcze ziarno,
Spotkał już miłość czystą i ofiarną,
Która mu stopki dziecięce obmywa,
Z weselem służy i o Bogu śpiéwa.
Znać, że pan z panów, służbą uprzedzony,
Skinieniem rządzi, świeci bez korony.
Znać, że i kapłan, bo ileżto razy
Domowe swary godzi bez obrazy!
Znać, że i władca, bo zwierz mu domowy
Pod ciosy piąstki nachyla rad głowy,
Pies, straszny innym, kły podawa białe
Jako zabawkę paluszkom różowym,
Ruszenia kłamie senne i niedbałe,
W powinnym hołdzie prawom nadzmysłowym.
A dziecię-człowiek najmniej się nie dziwi,
Jakby do domu pan wrócił z podróży,
Uśmiechem samym darzy i szczęśliwi,
Samem rumieńca pobladnięciem trwoży.
I, jeśli nawet obejściem takowem
Zaciąga długi, to jako wielmożny,
W potrzebach swoich słusznie nieostrożny,
Ufny, że jednem nagrodzi je słowem.
I jakże? — Taką widząc cię istotą,
Będęż się ciebie zapytywał, dziecię,