Wracał wieczorem Lumir z lubą Nadobnawą:
On, któremu przysięgła, a której zaśpiewał,
Że będzie odtąd zawsze ją w lesie widywał;
I utopił w jej modrych oczach swe źrenice,
Twierdząc, że są strumienie, wierzby i księżyce —
I jednak wracał z gaju społem z Nadobnawą:
Atoli ona nie wie: wlewo, albo wprawo?
Hałas bowiem przemożny szerzy się dokoła,
Jako gdy dęby wielkie padają na sioła,
Albo gdy z gór na wioski załamane lody
Suną się i kościoły łamią i ogrody —
Blade, zimne, niezłomne, co chwila, to krzepsze:
«Zobaczemy (mówiące), kto też kogo przeprze!»
Nadobnawa ten słysząc odgłos: «O Lumirze»
Woła — «cóż widzę? Ludzie uderzają szczérze,
A świat zda się być grozą straszliwą pijany,
Lumirze, widzę, jako kruszą nam bałwany!»
Nato on, który w pierwszym policzą ją względzie,
Rzeknie: «Kruszą bałwany? Cóż więc z tobą będzie!?»
............
I porwawszy ją, uniósł...
...A był gród za rzeką,
Mocno zaczarowany szczególną opieką.
Tam pod sporym ją Lumir uchował sekretem
Z wiernymi swymi, z dobrym kucharzem, stangretem,
Z czterema lokajami i z tem, co do życia
Potrzebnem jest, z pannami, wprawnemi do szycia
Wolantów[1] tudzież falban... i nikt się nie dziwi,
Że odtąd żyli ona i Lumir szczęśliwi,
Czule patrząc na wszelką porę, jak się zdarza
(Wedle rozmaitości zmiennej kalendarza),
Tak dalece, że do dziś, wszedłszy w te parowy.
Głoszą ludzie: «Oto jest skala Lumirowéj».
1875.
Cała plastyki tajemnica
Tylko w tem jednem jest,
Że duch — jak błyskawica,
A chce go ująć gest.
Zachwyca się i rozchwyca
I swoje rączki dwie
Do wciąż nieobjętego
W szeroki przestwór rwie.
Ta tylko, która niańczy,
I ten, co dłóto imał,
Ta tylko, która tańczy,
I ten, co ramię trzymał,
Ci tylko — i ziemi łono,
Oddychające po deszcz,
Poruszają ducha zasłoną
W rytm i w dreszcz!
Skoro sztuki dziwne misterja[3]
Pojmujesz tak, mistrzu rzeźbiarzu,
Niech już ś. p. Walerja
(Moja żona) ma na cmentarzu
Twego dłóta monument —
Niech już będzie z kamienia
Anioł, w akcie modlenia
Patrzący na postument,
Gdzie herby dwa po stronach
W floresach i koronach,
Tak, by każdy widz czuły
Wzdychał z serca czeluści,
Mówiąc (według formuły):
«Niechaj im Bóg odpuści!»
Na filozofję moralność się gniewa,
Gdy na moralność filozofja niemniej,
Swarliwa, ognie i dymy wyziewa,
Skąd naraz bywa i jaśniej, i ciemniej.
«Słysz — filozofja woła — jam jest, która
Bez moralności praktyk się obchodzę!»
«Jak ja bez ciebie» — odkrzyknie jej wtóra.
«Milczcie! — zawoła ktoś. — Kijem was zgodzę!
Albowiem wczora mnie się syn narodził,
Gdyby więc swar wasz potrwać miał tak długo,