To się mozajki na ziemi poruszą,
To arabeski zatrzęsą sklepieniem,
Jakby gmach ciałem, ona była duszą.
Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak cnota z świata tego księciem,
Mdławe, lecz ufne, choć wciąż je coś mami.
Pomiędzy świtem a nocą jest chwila,
Gdy hoże łuny z czarnemi krepami
Błądzą, aż bystry promień je przesila.
Ostatnia gwiazda wtedy w niebo tonie,
A słońce rude swe wynosi skronie
I perjodyczna pamiątka stworzenia
Wciąż od Pańskiego kreśli się skinienia.
Pod taką dobę do swojej gospody
Syn Aleksandra z Epiru powraca.
Wszedł i dwa palce przyłożył do brody:
Drgnął, błędną ręką płaszcz na sobie maca;
Co gęstsze zwoje, to otrząsnął lepiéj
I wybiegł krokiem niepewnym, jak ślepi.
Niewiasta, za nim patrząc z korytarza,
Etruskiej lampy knot podjęła igłą
I poruszyła oliwę zastygłą,
Mrucząc: «Czy mieszek, drachmę — nie uważa!»
Tak szepcąc, w ciemność kątów pozierała,
I szła, i milkła, i znów coś szeptała.
Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak cnota z świata tego księciem —
Mdławe, lecz ufne, choć wciąż je mrok mami.
Pod taką dobę u Artemidora
Do głównej sali wracano z ogrodu:
Śniadać zbliżyła się konieczna pora
Dla gości, skrzydłem poruszonych chłodu,
Chłodu, co, lubo letni, ostro godził
Na bezsennością gorące powieki
I trzeźwił róże mdłe, a oczom szkodził,
Porozparzanym od wewnętrznej spieki.
Szli więc do sali, gdy niewolnik zasię,
Do laurowego wbiegnąwszy ciennika,
Zdjął lirę Zofji, wiszącą na pasie,
Pargaminowe zwitki z pod stolika,
Pudełko z kości słoniowej z woniami
I oddał służbde, stojącej za drzwiami.
——————————
Niedługo uczta u Artemidora
Zwykłemi kończyć się będzie toasty;
Wszelkiej tam rzeczy osobna jest pora,
I o wigilji[1] najdalej dwunastéj
Ktokolwiek «Salve», wybite mozajką,
Koturnem swoim niebacznie zawadzi,
Przyjętą będzie pocieszał się bajką:
Że mistrz dyktuje właśnie, albo radzi.
Z Koryntu rodem, Artemidor w Rzymie
Sławy urokiem otoczył swe imię;
Był nawet wzywan i do Adryjana
Na posłuchania treści niewiadoméj;
Bliżsi wszelako — tych przyjmował zrana —
Twierdzili, że był wolnym jak atomy,
Że w Adryjanie cesarz dlań jest człekiem,
Że Amaltei[2] napawa go mlekiem,
Że w jednem ledwo folguje mu snadnie,
W archeologji — którą zna dokładnie.
Pewna jest wszakże, iż ci bliżsi właśnie,
Im więcej bliżsi, widzieli mniej jaśnie.
To miał do siebie mędrzec, tak, iż w domu
Stawał się prawie nieznanym nikomu.
Nie był to wszakże fałszerz, ni jakowy
Pochlebca płaski, ni umysł jałowy,
Ni tajemnicą owiany mąż czynu,
Arystokracji szpieg, albo szpieg gminu.
Wcale. Filozof był to szkoły własnej —
Ta, że, posady nie mając zbyt jasnej,
Utrzymywała się w całości ścisłéj
Przez solidarnie ukrywaną próżnię;
Im bardziej uczeń w duchu był zawisły,
Zobowiązywał więcej, lecz ostróżnie.
Wylania przytem skąpy czy lękliwy —
Kończył, iż, jak się skłamał, tak był żywy!
Chcesz poznać wartość szkoły lub podania,
Na ich ostatnie spojrzyj egzemplarze:
Tych jeśli błędem są pocałowania,
Jakaż być musi miłość pierwowzoru!
Tych jeśli cechą jest siła uporu,
Jakaż być musi na czele skalistość? —
Tych jeśli brudem całym szata z woru,
Jakaż być musi na górze przeczystość?
Artemidora uliczni czciciele
Podobni byli do zbiegłych klijentów,
Gdy ogłuszali, rozprawiali wiele,
Skoro kto przeczyć śmiał, szukali mętów,
A często, naprzód czując się niepewni,
Kończyli śmiechem lub milknęli rzewni.
Dla mniej ćwiczonych mieli pobłażanie,
Zwłaszcza w publicznych miejscach, oczywiste;
Lecz jakby mówiąc: «Cóż mi dajesz za nie?
Uderz choć czołem i wpisz się na listę!»
Koryncki mędrzec mawiać zwykł: «Gdzie ruszę,
Oblegają mię te Epimeusze».