I nieraz w szczerym widziałeś go gniewie,
Gdy który z owych wieszał się na drzewie,
Lub patrzył w ogród Artemidorowy,
Co robi mędrzec, gdy nie miewa mowy.
Zofja, do siebie weszedłszy leniwo,
Wśród perskiej sofy skronie utuliła
I płaszcza jeden róg powlekła krzywo
Ku ramieniowi — i tak zostawiła;
Nie jak kto, spocząć chcący, się odziéwa,
Lecz jak kto, nie chcąc nic, co pocznie, zrywa.
Ten ją owładnął woli bezkierunek —
I zostawała tak, patrząc na lirę,
Na skrzynkę z kości, gdzie się chowa myrrę,
Na zwitki wreszcie, które przez trafunek
Pomieszał sługa z przenośnym ciężarem,
I pomyśliła: «Co też one znaczą?»
Lecz zostawała pod bezwoli czarem,
Marząc, czy same do niej przyjść nie raczą.
Słońce coraz to jaśniejszym promieniem
I coraz cieplej wzierało w mieszkania,
Przedmioty jedne usuwając cieniem,
Zbliżając drugie przez ich wyświetlania.
Na pargaminu zwitek promień żwawy
Spadł, jako złoty liść na ciemne trawy,
I błyszczał, chwiejąc się niejaką chwilę,
I znikł — i nastał moment ciemnej przerwy:
Płaszcz Zofji frunął zlekka, jak motyle;
Wstała — i legła znów, patrząc jak pierwéj.
Kto była Zofja, wiemy — lecz czem w Rzymie?
Odpowiedź z zwykłych pozorów zawiła.
Bezmężna, sama w willi swojej żyła.
Nadawano jej Poetessy[1] imię;
I, tę językom ludzkim dawszy stronę
Osobistości swej, czuła się wolną. —
«Nie darmo piorun laurową koronę
Mija»[2] — mawiała, gdy była swywolną,
Gdy osłupienia mijały ją owe
Częste, dla których uchodziła w stronę,
Lub, jak niedawno, na pargaminowe
Patrzyła zwitki — — — — — —
— — — — — osłupienia, niby,
Do wyczerpnięcia wnętrznego podobne:
Oczy jej wtedy szkliły się, jak szyby!
Zdały się szukać czegoś palce drobne:
Czegoś, jakgdyby strun liry zniknionej —
Czegoś, jakgdyby perełki zgubionej.
Nareszcie wstała — za nią płaszcz szkarłatny
Powlókł się, jako ciężkiej fali struga.
Podjęła zwitki w sposób tak udatny,
Jakby kto patrzył na nią, może sługa,
I, rozwinąwszy, że były obfite,
Ciekawość wzrosła, coby zawierały,
Lecz nie czytała, raczej, jak są zwite,
Baczyła, zwój ich roztoczywszy cały;
Podobną będąc w tej cichej robocie
Do jakiej dawnej Sybilli, gdy w grocie,
Poprzekreślanej słońca promieniami,
Jak w strunach złotej liry rozrzuconych,
Duma, a duch jej trzepoce skrzydłami,
O wysokościach marząc niezgłębionych.
Wreszcie, początek znalazłszy rapsodu,
Czytała — — — — — — —
— — «Zofjo!» — greckie były słowa —
Tu zatrzymała się, «Szkoda zachodu!»
Mówiąc, «za długa rzecz; rozboli głowa».
Dalej — «Zofjo! — znaczy tu: mądrości!»
I śmiać się bardzo poczęła z zazdrości.
«Komu? Mądrości?» Więc, kończąc czytanie,
Rzekła: «Nie do mnie!» — z gniewu czy z radości.
«Wszelako krewne mi te wszystkie panie
Z Olimpu, bądźmyż przeto, jak przystoi,
Na pokrewieństwo mądrzy. Cóż tam stoi?»
———————————
Mądrości! Tobie poślubiłem zdawna
I oto wzięła mię ta Roma sławna
W wielmożne dłonie swoje, mnie, z Epiru
Sierotę! Ówdzie mdłą byłem rośliną
Na pustce dziadów; tu — drobiną żwiru.
Mniej: pyłem, może i pyłu drobiną.
Zowąd próg domu zdawał mi się światem,
Stąd Epir cały progiem mi domowym.
Rozszerzyłem się, prawda; idzież zatem,
Że wzrosłem?
Zwitkiem tym pargaminowym
Możnaby ludzi otoczyć gromadę,
Tak-bo szeroki! Wszakże jednem słowem,
Krótszem a głębszem, wlewać można radę,
Moc, rozrzewnienie, pociechę, lub zdradę!
Cóż stąd?
Czy człowiek, widząc tak szeroko
Na każdą chwilę swojego żywota,
Ile zakreśla mu dokoła oko,
Doszedłby, gdzie są wszechmądrości wrota?
I wielkich świata spotkał luminarzy[3]
Tam, gdzie powinien, nie tam, gdzie się zdarzy?
Czy raczej zwiedzić winien obszar cały,