W którem nie chodzą żywi, które nosza
Jak fasces[1] — słowem coś, co jest niezdrowe.
O barbarzyńcach tych młodzian tak marzył,
Gdy Barchob mówił z niewiastą znajomą,
Aż nagle, patrząc w kosz, jak kwiat się zwarzył
Owiany szronem, i tak nieruchomo
Patrzył, jakgdyby dno kosza niejasne
Czytał — zaiste, czytał, pisma własne!
———————————
Przez bramę miasta, przez winnic kwadraty,
Furtki, owiane w roślin aromaty,
Którym bluszcz służy jak zwiewna zasłona,
Strzegą zaś ręką niesadzone kwiaty,
Przechodzić trzeba do mistrza Jazona.
Nareszcie skutkiem tej rozmaitości
Dziwniej niż prędzej stoisz tuż przy murze,
W który się schody zanoszą nieduże
I wisi młotek bronzowy w kształt kości,
Zerdzony spodem, od wierzchu świecący,
Że go gość każdy oczyszcza niechcący.
Tym raz uderzasz i wchodzisz w ciemnice,
Bo dalszy schodów ciąg od furty pnie się
Nic już do domu, lecz znów na ulicę
Wyższa tarasu; ten jest jako w lesie,
Sosn włoskich rudą kępą ocieniony
I jak sznur prostą ścieżką przekreślony.
Za tej zaś ścieżki końcem, widnym oku,
Nie sterczą mury domu na obłoku,
Lecz tak się miesza wzrok wśród drzewnych alej,
Że iść tam musisz, by wiedzieć, co dalej;
Ścieżka ta bowiem od samej połowy,
Dwie strony mając, jak leśne parowy,
Coraz się głębiej wrzyna w gaj sosnowy
I coraz gęściej starym świeci brukiem,
Z fragmentów różnych złożonym, jak cmentarz:
Ten, że był urną, owy może łukiem.
Ten sarkofagiem, biustem — ów, pamiętasz,
Że gdzieś w frontonie świątyni ma brata,
A wszystko dobrze zrównane i w skazie
Każdej otkane mchem, zdala, jak krata
Zielono-złota leżącym na głazie.
To już podworzec; dalej — zwykłym wzorem —
Domostwo, tylko że zawsze otworem.
———————————
Barchob był może gdzie w drogi połowie,
A Egipcjanka w domu swojej pani,
Kiedy mistrz Jazon Zofji badał zdrowie,
Czy horoskopy składał jej lub dla niej,
Artemidora zostawiwszy w sali
Niższej, gdzie mnogich rękopismów wstęgi
Leżały w wazach, i kompasów kręgi
Ryte, i zodjak, i bogowie stali.
Fontanna w środku niska, z bronzu lana,
Z gipsu popiersie nad nią Adryjana.
Drzwi do tej sali, będąc otworzone,
Przysionka wnętrze odsłaniały oku;
Drzwi od przysionka niemniej inna stronę
Podwórza w ramy swe nakształt obłoku
Obejmowały, a światło, złamane
Po dwakroć, biło prosto na fontannę.
Tam Artemidor, siedząc, niewesoło
Poglądał, jako osoba znudzona,
Na ogół rzeczy, leżących wokoło.
I słuchał wody kroplistego grona,
Rozperlanego wciąż w bronzową wannę
Przez łkania swoje i łzy nieustanne.
Czy mag na górze z Zofją był podobnie.
Jak ten z fontanny szmerem, zatrudniony?
Nie wiem. Czy pani mówiąca ozdobnie
O drobnych rzeczach z nieznanej mu strony,
O drobnych czuciach, niezmiernie żałobnie,
O głównych prawdach często, lecz z ich strony
Kolorowanej przez tychże opony,
Czy pani, przytem dziwnie ujmująca
Wdziękiem, co blado promienił jej z czoła,
Jako Dianie grzebień pólmiesiąca,
Czy, mówię, maga obchodzi lub zgoła?
Nie wiem. Wszelako mistrz Jazon miał drobne
Słabostki, zdala patrząc, niepodobne
Do solenności[2], w którą się obłóczył.
Baczył naprzykład, żeby wzgląd na stopnie
Ceremonjału chować, i, jak uczył,
Domawiać lubiąc słowo to «roztropnie».
Świat oficjalny nie był mu przeciwnym;
Owszem, powoli ocierając czoło,
Zwykł był nazywać go «cale naiwnym».
Gdy mówił «cesarz», nie patrzył wokoło,
Jak augurowie[3] i filozofowie,