Jak gdy kto swego fuka niewolnika
Lub klnie, tylko że sługą był tu pewnie
Kamienny bożek bez sił i języka.
Tego więc plwając, pokoić się wracał
On mąż i siadał chwilę na uboczy
I znów przypadał doń, pięściami macał
I milkł i siadał znów, zakrywał oczy —
Scena ta, zwłaszcza przy świetle niepewnem,
Zatrzymywała wzrok na chwilę długą,
Uczuciem widza nie przejmując rzewnem —
Czasu, gdy nieraz krwi gorącej strugą
Cucono rzesze na cyrku znudzone,
A rzadki wierzył i trza było może
Wierzyć, by kopać wizerunki boże!
Syn Aleksandra patrzył w stronę ową,
Długo nie wiedząc równie, co to znaczy,
Jak, co ma począć, — aż sam sobie mową
Przerwie: «Co to jest!» i głośno zahaczy
O tuż leżące suche drzewa łomy,
Jakby ostrzegał: «Jest ktoś niewidomy».
Czego gdy echo zabrzmiało dokoła,
Znikał on smagacz, nie rzekłszy: «Kto woła?»
A Aleksandra syn, z śmiechem czy bolem,
Szepnął: «Jestżem mu Gwidem czy Apollem!»[1]
Z śmiechem czy bolem? Ciekawość albowiem
W sumienia względzie bolesną jest rzeczą,
Której najczerstwszem nie poradzisz zdrowiem
Ciała ni środkiem, którym ciało leczą;
I fraszka nieraz mała, gdy zapyta
Sfinksowym głosem, na długo myśl chwyta.
«Któż jest on gniewny smagacz Apollona?
I czemu w nocy — w ogrojcu Jazona?
Jeden z tych cichych mężów, co przy domu
Siadywać zwykli w wędrownej gościnie?
Czy i sam Jazon, nieznany nikomu
Z wiary swej, jest w tej ceremonji, czy nie!
Czy to hebrajskich mędrców jest robotą,
Chrześcjan czy także nie winują o to? —
Lecz Artemidor tak bliski z Jazonem,
Wtajemniczony w maga wszelkie sprawy.
Cesarz go ceni; Gwido zaś, ten zgonem
Własnym na jawie walczyć umie z tronem.
Nie, to szalony ktoś, lub dla zabawy,
Lub który z chorych doktora Jazona
Wybiegł, księżyca opętan promieniem;
Lub nieszczęśliwy czciciel Apollona
Za liche wiersze mści się nad kamieniem».
To myśląc i tej gdy doszedł swobody,
Która mniemania daje wyjaśnienie,
Syn Aleksandra szedł, jak człowiek młody
W powietrzu, które nagaba sumienie,
W powietrzu, zwianem z przedświtem epoki
Nowej, z mętami starej, z siarką, z solą,
Z szeptaniem kształtów nikłych jak obłoki,
Z bitw gwarem, które mają być, a bolą;
Powietrzu, które czujesz, że się może
Zapalić wkoło, jak pomiotło boże,
I kometami rozstrzelić — miast wiele
Zmazać i ludzi porównać w popiele.
«Spocząć, ach, spocząć!» serce wtedy woła,
Szukając wkoło, gdzieby się oparło:
Na piersiach czyich lub progach kościoła
Jakiego — wątpiąc, czy jedno umarło,
Czy wszystkie zmarły, a jedno nie zdoła!
Noc to, w czas której ten i ów powstawa,
Nucąc lub klątwy rzucając niewczesne;
A prawda ludziom zda się jak zabawa,
Zabawa jako strapienie bolesne;
Słowo jest ogień, milczenie jest lawa —
Jakoż szczęśliwy, kto, wstawszy, gdy ciemno.
Nie dotknął liry swojej nadaremno.
Przedświtu blasków doczekał, a potem
Wytrwał i, dniowy jaw jakkolwiek szarpie.
Wytrzymał burzę, co przemija z grzmotem,
I skubie tęczę — dla serca — na szarpie[2].
Jakoż szczęśliwszy, kto nie posiał solą,
Mimo że słonych łez niemało strawił.
Lecz nie tu koniec z uprawą i rolą:
———————————
Kto siał gorczyczne ziarno, zgorzknił, zbawił:
Gorczyczne ziarno liche i pieprzowe,
Prochowi równe, który nogą zwiewa,
Lecz wyżej serca urasta, nad głowę,
I tak się staje podobieństwem drzewa,
Że ptak niebieski gniazdo na niem miewa.
Lucius Pomponius Pulcher, pod tę porę,
Najzawołańszym młodzieńcem był w Rzymie:
U niewiast, które szaty różnowzore
Noszą, czarownie zwykło brzmieć to imię;
U niewiast, które zaniechały pallę[3],
A włosy w rąbek ku górze od skroni
Zgarniając, cztery naraz mówią: «Vale!»